Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Kraj

Okręty podwodne, niespełniona obietnica Macierewicza

Okręty podwodne to niespełniona obietnica Antoniego Macierewicza. Okręty podwodne to niespełniona obietnica Antoniego Macierewicza. Janusz Walczak / Forum
Orka miała nie tylko wypełnić podwodną lukę, ale też podnieść zdolność polskiej floty na niespotykany poziom.

Wydawało się, że kryptonim „Orka” oznacza drapieżnego ssaka oceanicznego, pasującego do nowych okrętów podwodnych. Coraz bardziej jednak Orka przypomina walkę z nieurodzajną ziemią, usianą głazami komplikacji.

Właśnie mija czwarta miesięcznica niespełnienia największej z ostatnich zapowiedzi Antoniego Macierewicza. Kiedy był już bliżej niż dalej opuszczenia MON, zapewniał stanowczo, że do końca grudnia Polska wybierze dostawcę nowych okrętów podwodnych. Kiedy w 2017 roku nic się nie wydarzyło, MON – chyba jeszcze ostatkiem woli odchodzącego ministra – zapewniał, że przełomowa decyzja zapadnie w styczniu. Zapadła jednak wyłącznie cisza, aż nowy wiceminister obrony w lutym postawił pod znakiem zapytania dotychczasowe terminy i obietnice. Po dwóch miesiącach nadal nic się nie dzieje, choć potencjalni dostawcy robią, co mogą, by temat nie umarł. Z punktu widzenia programu zbrojeniowego, który potrwa ponad dekadę, kilka miesięcy nie ma większego znaczenia. Gdy jednak spojrzeć na nieubłaganie kończący się czas służby naszych wiekowych okrętów podwodnych, każdy miesiąc zwłoki stawia Marynarkę Wojenną przed widmem podwodnej luki, którą trudno będzie zapełnić.

Czytaj także: Ludziom Mariusza Błaszczaka brakuje kompetencji

Orka opóźniona o pięć lat

We wciąż obowiązującym formalnie, choć faktycznie dogorywającym Planie Modernizacji Technicznej Sił Zbrojnych na lata 2013–2022 okręty podwodne nowego typu pod kryptonimem „Orka” były najważniejszym zadaniem drugiego co do ważności – po obronie powietrznej – obszaru unowocześnienia wojska. Wraz z dziesięcioma nowymi bojowymi okrętami nawodnymi miały sprawić, że zaniedbywana latami Marynarka Wojenna wstanie z kolan.

Problem był palący już w chwili spisywania priorytetów PMT. Marynarze dobrze wiedzieli, że okręty typu Kobben, pozyskane od Norwegii w latach 2002–2003 (produkcji TKMS, typ 207), posłużą jeszcze maksymalnie 10–15 lat. Ich zastąpienie było już wtedy spóźnione.

Pięć lat potem jesteśmy w tym samym miejscu, a Kobbeny są o pięć lat starsze. Z pięciu jednostek przejętych od Norwegii dwie już wycofano, trzecia ma zakończyć służbę w przyszłym roku, a dwie pozostałe w 2020. Wtedy Polska zostanie z jedynym okrętem podwodnym: radzieckiej klasy Kilo, ORP Orzeł. To największa i nadal najnowocześniejsza jednostka w polskiej flocie podwodnej, tyle że z powodu uszkodzeń doznanych w czasie remontu i późniejszej awarii akumulatorów przebywa od kilku lat w stoczni Marynarki Wojennej i nie jest używana do szkoleń ani operacyjnie.

Czytaj także: Polska flota podwodna nie ma wartości bojowej

Mocarstwowe plany MON

Orka miała nie tylko wypełnić podwodną lukę, ale też podnieść zdolność polskiej floty na niespotykany poziom. Jeszcze w poprzedniej kadencji podjęto decyzję, by trzy nowe okręty podwodne wypełniały nie tylko klasyczne zadania, lecz także przenosiły broń odstraszania i odwetu – pociski manewrujące dalekiego zasięgu. Z dzisiejszej perspektywy można ocenić, że to właśnie ta decyzja – podtrzymana przez rząd PiS – przesądziła o takim skomplikowaniu programu, iż do dzisiaj nie ma jego efektów.

Dość powiedzieć, że żadne państwo w basenie Morza Bałtyckiego – włączywszy Rosję (nowe okręty podwodne zdolne do wystrzeliwania pocisków manewrujących nie trafiły jeszcze do Floty Bałtyckiej) – a nawet żaden kraj w kontynentalnej Europie nie posiada okrętów podwodnych z pociskami dalekiego zasięgu. Że w całym NATO tego rodzaju bronią dysponują obecnie tylko dwa kraje: USA i Wielka Brytania, a Francja ma do nich dołączyć po 2020 roku. Do służby wejdą okręty klasy Barracuda/Suffren.

Wszystkie te trzy państwa wykorzystują wyłącznie okręty podwodne z napędem atomowym, choć Francuzi na eksport oferują opcje konwencjonalne. Polska, rzecz jasna, atomowych okrętów nie kupuje, ale chciała mieć podobne zdolności rażenia na klasycznych elektryczno-dieslowskich okrętach podwodnych. Abstrahując od spiskowych rozważań, czy komuś – w kraju czy poza nim – zależy na tym, by Polska nie miała skrycie operujących nosicieli broni na naszą miarę strategicznej, pokonanie realnych i obiektywnych trudności wymaga czasu, pieniędzy i determinacji przekraczających naszą perspektywę polityczną. I być może tu tkwi clou problemu.

Czytaj także: Fatalny stan polskich okrętów

Wygórowane ambicje

Program „Orka” jest jednym z przykładów naszych ambicji zbrojeniowych. Ambicje przerosły rzeczywistość, a w każdym razie wyprzedziły dostępną na rynku ofertę. Zamawiając sprzęt za grube miliardy euro czy dolarów, każdy kraj ma prawo żądać modyfikacji, przebudowy i doposażenia istniejących konstrukcji do swoich życzeń i potrzeb. Jasne, że w porównaniu z „zakupem z półki” (choć nigdzie na świecie nie ma supermarketów ze skomplikowanymi i drogimi systemami uzbrojenia) będzie to droższe, a realizacja zamówienia potrwa dłużej. To jednak dopiero początek problemu. Czasem wymagania wybiegają za bardzo w przyszłość, jeśli chodzi o generację uzbrojenia nie tylko dostępną, ale wręcz projektowaną.

Do pewnego stopnia zderzyliśmy się z tym w przypadku systemu obrony powietrznej i antyrakietowej. Zamawiana przez nas wersja patriotów zwyczajnie nie istnieje, a kiedy powstanie, będzie systemem hybrydowym, złożonym z komponentów planowanych w przyszłości dla US Army i innych, obecnych tylko w naszej „Wiśle”. O tym, że takie ambicje mają swoją cenę, już się przekonaliśmy.

W przypadku „Orki” może być podobnie, ale z kilku względów trudniej. Bo nie ma obecnie na rynku klasycznego (napędzanego silnikiem elektrycznym z generatorem wysokoprężnym) okrętu podwodnego „fabrycznie” wyposażonego w pociski manewrujące. Mało tego, żaden z producentów proponujących Polsce swoje konstrukcje nie wyposażał okrętu podwodnego w pociski manewrujące. Wszyscy zapewniają, że są w stanie to zrobić, ale to skomplikowane.

Okręt podwodny – rzadki towar

Zacząć trzeba od tego, że bardzo niewiele krajów w ogóle produkuje okręty podwodne, jeszcze mniej je od podstaw projektuje, a nawet jeśli to robi, nie oznacza to jeszcze, że sprzedaje je za granicę. Amerykanie i Brytyjczycy budują wyłącznie atomowe okręty podwodne i tylko dla siebie. W NATO jest obecnie dwóch eksporterów technologii podwodnej: Francja i Niemcy. Jakiś czas temu w gronie tym była jeszcze Holandia, ale jej „sukcesy” to dwa okręty sprzedane w latach 80. Tajwanowi. Hiszpania, która sama skorzystała niegdyś z francuskiej technologii, próbowała wejść na polski rynek ze swoim projektem S-80. Ale pewnie fakt, że oparty na francuskiej Scorpene okręt powstaje już ponad dekadę i nie będzie gotowy wcześniej niż w 2022 roku, sprawił, że stocznia Navantia nie jest już brana pod uwagę.

Do Francji i Niemiec dołącza jeszcze Szwecja, kraj spoza NATO, ale mający spore tradycje w budowie i eksporcie okrętów podwodnych. Jeśli zaś patrzeć na liczby, liderem rozwiązań eksportowych są Niemcy, wytwarzające okręty lub pomagające je budować 17 krajom. Francja na eksport zbudowała wręcz osobny typ okrętu – Scorpene, sprzedany do Chile, Indii, Malezji i Brazylii, a także przebudowała z napędu atomowego na konwencjonalny większe Barracudy (12 kupiła Australia). Szwedzi mają najskromniejsze osiągnięcia, ale zdołali kiedyś wyposażyć floty podwodne Australii i Singapuru.

Wszyscy mogą wszystko?

Oferowane Polsce okręty (francuski Scorpene, niemieckie U-212CD/214 i szwedzki A-26) są konwencjonalnie napędzane i klasycznie uzbrojone. Klasycznie – to znaczy w wyrzutnie torped o średnicy 533 mm (21 cali). Niemieckie U-212 mają na pokładzie rakiety, ale przeciwlotnicze, do obrony przed tropiącymi je samolotami i śmigłowcami. Tylko jeden z nich – francuski Scorpene – ma być dostępny w wersji zintegrowanej z pociskami przeciwokrętowymi Exocet oraz manewrującymi MdCN. Zadebiutowały one bojowo w niedawnym bombardowaniu Syrii – choć startowały z okrętów nawodnych i z problemami.

Jak przyznała francuska marynarka, pierwsza salwa z przyczyn technicznych nie opuściła wyrzutni. Debiut był jednak starannie ubezpieczony na wypadek awarii i trzy rakiety ostatecznie „poszły” z pokładu fregaty Languedoc. Cały świat to zobaczył, bo Francuzi natychmiast opublikowali filmik w ramach autopromocji wojska i przemysłu. Pociski MdCN są możliwe do zakupu wyłącznie z okrętami Scorpene, co niedawno ponownie zastrzegł francuski resort obrony, zaznaczając, że ofertę dla Polski traktuje wyjątkowo.

Dwaj pozostali wytwórcy okrętów podwodnych nie mają „dedykowanych” pocisków w pakiecie, ale deklarują zdolność integracji każdego wybranego przez Polskę pocisku. Tu jednak jest drugi zasadniczy kłopot: typów pocisków jest jeszcze mniej niż typów okrętów, a zgoda na ich udostępnienie wymagałaby precedensowej decyzji politycznej na najwyższym szczeblu. A więc kwestia uzbrojenia dowolnego okrętu w dowolny pocisk jest faktycznie czysto teoretyczna.

Czytaj także: Rozmowa z człowiekiem, który złomuje... polską Marynarkę Wojenną

Tomahawk i długo potem nic

Na Zachodzie w użyciu jest obecnie tylko jeden typ pocisku manewrującego wystrzeliwanego z okrętu podwodnego. To dobrze znany amerykański BGM-109 Tomahawk, broń do tej pory udostępniona wyłącznie Wielkiej Brytanii. Kilka innych konstrukcji jest na różnym etapie rozwoju lub wdrożenia, najbliżej końca tej drogi jest francuski MdCN. Norweski Kongsberg kilka lat temu pokazał koncept dobrze znanego w Polsce pocisku NSM, przystosowanego do startu spod wody (w kapsule o wymiarach torpedy), ale nie oferuje go jako gotowego produktu.

Francja i Wielka Brytania pracują jeszcze nad pociskiem hipersonicznym Perseus, ale to też kwestia odległej przyszłości. Korea Południowa i Pakistan dysponują własnymi konstrukcjami, opartymi na tomahawkach, lecz zakup od nich raczej nie wchodzi w grę.

Jest jeszcze Izrael, który swoje okręty podwodne wyposażył we własnej konstrukcji pociski manewrujące Popeye Turbo, ale to zupełnie inna historia. Izrael ma możliwość integracji pocisku z okrętem siłami własnego przemysłu – i od niemieckiego TKMS zakupił tylko odpowiednio zmodyfikowaną platformę, okręt Dolphin na bazie U-214. Po drugie, czego Izrael nie przyznaje oficjalnie, ale na co jest dużo poszlak, pociski te mają być wyposażone w głowice jądrowe i służyć jako strategiczna broń odstraszania, zapewniająca odwet nawet po ataku nuklearnym na Tel Awiw.

Trzeba przy tym zauważyć, że nawet kraj o tak silnym przemyśle zbrojeniowym i posiadający nieporównanie lepsze związki z USA nie zdecydował się na budowę okrętów podwodnych u siebie ani nie otrzymał zgody Waszyngtonu na zakup tomahawków. To powinno dać nam do myślenia, jeśli chcielibyśmy pociski od Amerykanów, co jeszcze za czasów PO było tematem rządowego zapytania, które pozostało bez odpowiedzi.

Długi pomost do Orki

Dostępność pocisków i ich integracja z okrętem nie jest końcem komplikacji. Wiadomo, że produkcja okrętu podwodnego trwa minimum 6–7 lat. W przypadku konieczności zintegrowania z nim nowej broni zapewne więcej. To ważne, bo przynajmniej dwie z proponowanych Polsce opcji tego właśnie wymagają. W przypadku Szwecji i zupełnie nowego typu A-26 Polsce oferowana jest wersja wydłużona o sekcję zawierającą pionowe wyrzutnie. Na modelu wygląda to bardzo atrakcyjnie, w praktyce oznacza produkcję kolejnego typu okrętu. Niemcy twierdzą, że pociski są w stanie zintegrować z istniejącymi typami bez przebudowy.

Ale gdy na to nałożymy wdrożenie choć części produkcji okrętów w Polsce, z nieuchronnymi inwestycjami w stoczniach, widać jak na dłoni, że budowa Orki może zająć więcej niż budowa standardowego okrętu podwodnego. Mamy rok 2018, za dwa lata wyjdą ze służby nasze Kobbeny, za siedem lat Orzeł. Wygląda na to, że w połowie przyszłej dekady Polska zostanie bez obecnych okrętów podwodnych i raczej na pewno nie otrzyma do tego czasu nowych. Dowódcy i załogi zejdą na ląd, może odejdą z wojska. Odtworzenie kadr jest zawsze najtrudniejsze. Dlatego w postępowaniu wpisano tzw. rozwiązanie pomostowe, a w odpowiedzi uzyskano trzy różne opcje.

Szwedzi proponują do wypożyczenia jeden ze swoich okrętów poprzedniej generacji, ale wyposażonych w system AIP umożliwiający pływanie dłuższy czas bez wynurzenia – a wraz z okrętem jego modernizację w polskich stoczniach. Niemcy oferują okręt obecnej generacji U-212A, też z AIP, w ramach leasingu, i jednocześnie szkolenie załóg.

Najoryginalniejsza jest propozycja francuska, oparta na modernizacji i przedłużeniu okresu eksploatacji polskiego okrętu ORP Orzeł. Miałby zostać – na tyle, na ile to możliwe – przebudowany i upodobniony do okrętów klasy Scorpene. Francja nie ma bowiem takich okrętów i nie jest w stanie ich wypożyczyć na okres przejściowy.

Każda z tych opcji rodzi trudne pytania o to, do czego będzie można wykorzystać okręt w okresie leasingu, czy o realność „scorpenizacji” radzieckiej konstrukcji Orła. Jest natomiast jasne, że nie ma opcji wyboru jakiegoś „pomostu” i zupełnie innej Orki.

Krótka historia długich analiz

Jeśli przebrnęliście Państwo przez wcześniejsze komplikacje, jesteście gotowi na zderzenie z procesem pozyskania uzbrojenia w polskiej wersji. Skracając długą historię do niezbędnego minimum: przez pięć lat od wpisania Orki do PMT nie wyszliśmy poza etap analiz i koncepcji. Za każdym razem, kiedy MON ogłaszał, że już za chwilę podejmie jakąś decyzję, po kilku tygodniach nerwowego wyczekiwania z Inspektoratu Uzbrojenia płynęły oświadczenia, że nie zakończyła się faza analityczno-koncepcyjna, pierwszy etap procesu zakupowego.

Ostatnie takie oświadczenie pochodzi z lutego, już po zmianie ministra obrony narodowej i zastanawiającej wypowiedzi nowego wiceministra, który zdawał się sugerować, że MON na nowo analizuje, na jakie zakupy Polskę stać. Według Inspektoratu w resorcie miała powstać kolejna komisja, która obok wcześniej powołanego zespołu zajmuje się Orką. To nowy twór, niestety wskutek polityki informacyjnej resortu niewiele o nim wiadomo. Na czele zespołu, powołanego jeszcze za czasów ministra Antoniego Macierewicza, stał szef departamentu polityki zbrojeniowej płk Karol Dymanowski, co samo w sobie świadczy o wysokim priorytecie programu.

Przez kilka miesięcy w ubiegłym roku zdawało się, że decyzja rzeczywiście jest blisko. Na stole była perspektywa wejścia Polski w wielonarodowy projekt zakupu okrętów z Norwegią i Niemcami, zaawansowane były dwustronne ustalenia z Francją, Szwecją i Niemcami. Wydawało się, że Orka będzie drugą po patriotach wielką decyzją zbrojeniową rządu PiS.

Czytaj także: Czego przez dwa lata nie kupił MON Antoniego Macierewicza?

Macierewiczowi prawie się udało

Po ponad dwóch latach dialogu technicznego, licznych spotkaniach na szczeblu rządowym, dziesiątkach konsultacji z dostawcami pod koniec 2017 roku MON otrzymał ostatni pakiet informacji, a minister Macierewicz zapowiadał „decyzję o sposobie pozyskania okrętów” w ciągu tygodni. Do wyboru była umowa międzyrządowa, która automatycznie wskazywałaby produkt i dostawcę albo postępowanie z udziałem wszystkich oferentów, które co prawda odsunęłoby w czasie ostateczny wybór, ale pomogło zmobilizować oferentów do złożenia najkorzystniejszych propozycji.

Nieoficjalnie mówi się, że w grudniu 2017 roku faworytem była Francja. Ale poprzedni minister nie zdołał doprowadzić do przełomu, a nowy wybrał chyba przeczekanie. Z udzielonej przez MON redakcji RMF FM odpowiedzi wynika, że nowa komisja ma się zająć „przeprowadzeniem postępowania o udzielenie zamówienia publicznego na budowę okrętu podwodnego nowego typu”. A zatem z opcji międzyrządowej – szybszej i pewniejszej – najprawdopodobniej zrezygnowano. I to w przypadku, gdy względy bezpieczeństwa państwa, umożliwiające ominięcie konkurencyjnej procedury, są relatywnie najłatwiejsze do wykazania.

Co prawda w zamówieniu publicznym można wskazać konkretnego dostawcę i zaprosić go do negocjacji, ale sama procedura jest dłuższa, a z uwagi na charakter zamówienia lub rozwiązanie pomostowe na którymś etapie i tak trzeba będzie rozmawiać z rządem kraju dostawcy. Uff, Czytelnicy pewnie już są wyczerpani, a do końca jeszcze się nie zbliżyliśmy, nawet pomijając wiele aspektów technicznych, finansowych, przemysłowych i wojskowych. Ale jednego pominąć nie możemy: do czego te okręty mają nam służyć.

Czytaj także: Pozycja Polski w NATO jest coraz słabsza

Odstraszanie czy obrona?

Decyzja o zakupie okrętów z pociskami dalekiego zasięgu oznacza przełom nie tylko dla Marynarki Wojennej. Niektórzy eksperci wręcz argumentują, że uczynienie z okrętów podwodnych nosicieli broni odstraszającej i odwetowej znacznie ograniczy ich działanie w podstawowej roli. Ostatnią rzeczą, jakiej chce podwodniak, jest ujawnienie lokalizacji okrętu przez odpalenie pocisku. Okręty podwodne przeszły ewolucję od czasów wilczych stad, kiedy służyły do znajdowania i zatapiania floty przeciwnika. Dzisiaj są platformami wielozadaniowymi, służącymi głównie do nasłuchiwania ruchu w morzu i kontroli akwenów, blokowania portów, ochrony zgrupowań okrętów przed innymi okrętami nawodnymi i podwodnymi, czasem skrytego wysadzania operatorów wojsk specjalnych u wybrzeży wroga. Ponieważ pod wodą dźwięk jest jedynym źródłem danych o innych jednostkach, podstawowym zadaniem okrętu podwodnego jest pozostać jak najcichszym i słyszeć innych.

Nie bez powodu jedną czwartą powierzchni burty okrętu pokrywa pasywny sonar, a kilometr za nim może się ciągnąć antena hydrofonu. Tyle że cichość i skrytość działania kończy odpalenie torped, jeszcze bardziej rakiet. Operowanie u wybrzeży wroga na płytkich i dobrze rozpoznanych wodach zamkniętego Bałtyku utrudni bądź uniemożliwi ucieczkę po salwie. Do takiej misji lepiej być schowanym w głębokich wodach oceanicznych, gdzie łatwiej się ukryć, a kierunek ucieczki może być dowolny. Sprzeczności aż nadto, a flota niewielka – zaledwie trzy, przy pomyślnych wiatrach cztery jednostki. Nie można nawet pomyśleć, by były „jednorazowego użytku”, muszą mieć swobodę manewru.

Czytaj także: Cały świat rozbudowuje morską flotę

Scenariusz filmowy, inwestycje prawdziwe

W przypadku wojny, a tak naprawdę już w czasie narastania kryzysu okręty-nosiciele pocisków dalekiego zasięgu musiałyby wychodzić na pozycje – zapewne poza Bałtyk – z których mogłyby zaatakować ważne cele potencjalnego przeciwnika na rozkaz najwyższych władz politycznych. Wyobraźnia podpowiada obrazy prezydenta otoczonego generałami w bunkrze dowodzenia, decydującego o odpaleniu pocisków, może wręcz przyciskającego jakiś guzik, i kapitana okrętu otwierającego kopertę z zaszyfrowanym rozkazem.

Ale by taka sytuacja choć w części mogła się ziścić, trzeba zbudować wokół broni dalekiego zasięgu cały system odstraszania, którego okręty podwodne są tylko częścią. Skoro jednak zainwestowaliśmy w pociski lotnicze JASSM-ER o zasięgu 1000 km, skoro mamy kupić pociski ziemia-ziemia o zasięgu 300 km, zalążek takiego systemu już widać. Sama broń to tylko narzędzie, ale by odegrała swoją rolę, zmienić musi się podejście do walki. Potencjalnemu przeciwnikowi powinno się zakomunikować, że w odpowiedzi na atak spotka go cios wymierzony precyzyjnie i w czułe miejsce. A może wręcz powinien żyć w niepewności, czy samo wykrycie przygotowań do agresji nie spotka się z uderzeniem wyprzedzającym. Wszak broń dalekiego zasięgu najlepiej sprawdza się na początku wojny lub wręcz inicjuje jej wybuch.

Zmiana doktryny z defensywnej na ofensywną jest problematyczna, również ze względu na uwarunkowania sojusznicze, ale czyż nie tak buduje się suwerenność? Takie myślenie towarzyszyło generałowi de Gaulle′owi, który aby zbudować francuskie suwerenne siły uderzeniowe, wycofał Francję z NATO. Po 40 latach Francja powróciła, ale już z własną triadą nuklearną, drugą po USA marynarką na Zachodzie i globalną zdolnością do projekcji siły.

Czy podobne myślenie, w mniejszej skali, nie towarzyszyło koncepcji „kłów Polski” – broni dalekiego zasięgu na lądzie, w morzu i powietrzu? Wskazywałyby na to sensownie pomyślane elementy dalekiego rozpoznania, w tym własne satelity, samoloty, drony, wpisane do PMT, choć niestety nadal czekające na realizację. Aby całość zadziałała jako narzędzie odstraszania, musi być połączona zintegrowanym systemem wsparcia dowodzenia i wpięta w mechanizm decyzji politycznej. Ów filmowy prezydent w bunkrze powinien mieć pełen obraz sytuacji, pełną swobodę wyboru opcji uderzenia oraz pełną świadomość skutków działania i jego zaniechania.

Decyzja o użyciu broni dalekiego zasięgu, zwłaszcza z wyprzedzeniem, jest nawet w czasie wojny wyborem politycznym. Nawyk myślenia w kategoriach odstraszania powinien być wpajany decydentom politycznym przez generałów w miarę budowy takich zdolności w wojsku. Zajmie to dekady, pochłonie dziesiątki miliardów, lecz czy efekt nie byłby tego wart? Tak, to ta odpowiedź jest największą z komplikacji, nie tylko dla zakupu okrętów podwodnych.

Czytaj także: Stan resortu obrony po odwołaniu Antoniego Macierewicza

Więcej na ten temat
Reklama
Reklama