Sprawy przyspieszyły w ostatnich dwóch dniach. Wczoraj Platforma pospiesznie ściągała do Warszawy dopiero co wybranych członków sztabu wyborczego, by zaprezentować ich opinii publicznej. Skąd ten pośpiech? Rozkład Koalicji Europejskiej postąpił tak daleko, że opozycyjne partie zdecydowały się stanąć do wyścigu o to, kto pierwszy ruszy z kampanią. Choć otwarcie nikt jeszcze o tym nie mówi.
Jak do tego doszło? Oto obraz, jaki wyłania się z kuluarowych rozmów przeprowadzonych przez „Politykę” z przedstawicielami zainteresowanych ugrupowań.
Czytaj też: Opozycja się biczuje
Ludowcy, koalicjant uprzywilejowany
Pierwszą cegiełkę z muru zaraz po wyborach europejskich wyjęło PSL. Do ludowców wówczas dotarło, jakie spustoszenie w ich elektoracie czyni rozbudzona w ostatniej fazie kampanii wojna kulturowa o wpływy Kościoła i prawa społeczności LGBT. W efekcie wyborczy sojusz z PO został poddany w wątpliwość przez rozległe kręgi partyjne.
A przy okazji osłabła niekwestionowana dotąd pozycja Władysława Kosiniaka-Kamysza, który nadal widział ludowców w obozie antypisowskim. Pragnąc uspokoić nastroje w partii, szef stronnictwa podjął grę z Grzegorzem Schetyną. Jego oferta powołania Koalicji Polskiej (w miejsce Europejskiej) sprowadzała się do tego, aby usunąć cały lewicowy wsad, na czele z SLD. A do wyborów parlamentarnych miała iść wąska koalicja PO-PSL.
Kosiniak-Kamysz miał powody licytować wysoko. Do tej pory PSL był koalicjantem uprzywilejowanym. Zajmował frontową pozycję, bezpośrednio walcząc z PiS o wyborców na prowincji. Schetyna nieraz zapewniał ludowców, że bez nich antypisowska koalicja nie ma sensu. Inaczej było z SLD. To szef sojuszu Włodzimierz Czarzasty sam wpraszał się do wspólnego bloku, ignorując afronty ze strony lidera PO.
Czytaj też: Dokąd zmierza PSL
Co przeoczył PSL?
Szef ludowców pominął istotny aspekt. Nie zorientował się, że wybory europejskie mogą być testem dla opozycyjnej koalicji jako takiej. Ona była przecież po to, aby wygrać z PiS. To był cel, który sprawiał, że najsilniejsza w tym układzie Platforma zgodziła się posunąć i oddać sporo mandatów znacząco słabszym partnerom. Majowe wybory niemal wszystkim podcięły jednak skrzydła. Partie straciły wiarę, że jesień może być jeszcze zwycięska.
A to oznacza, że koalicja zaczęła ciążyć nie tylko (a nawet nie przede wszystkim) PSL. Logika partyjna jest z reguły inna niż obywatelska. Partie to twory hierarchiczne, którymi zarządza się poprzez redystrybucję rozmaitych dóbr. Zasób mandatów do wzięcia jest ograniczony, toczy się więc gra o sumie zerowej. Jeśli w danym okręgu jedna partia zdobywa mandat, to inna go traci.
Z tego punktu widzenia Platformie układ koalicyjny nagle przestał się opłacać. Bo po co dzielić się mandatami ze słabeuszami balansującymi nad progiem, skoro nie będzie z tego premii w postaci władzy? Lepiej już zagarnąć jak najwięcej dla siebie i cierpliwie poczekać na kolejne rozdanie za cztery lata. Licząc, że logika polaryzacji dodatkowo „podpompuje” wynik idącej samodzielnie PO, kosztem niedawnych sojuszników.
Problem w tym, że wyborcy nie lubią partyjnych egoizmów. Gra wewnątrz koalicji od pewnego momentu zaczęła więc przypominać partyjkę Czarnego Piotrusia. Kto na koniec zostanie z opinią rozłamowca, ten przegrywa.
Czytaj też: Z czym do ludu
Platforma się zbroi
Kosiniak-Kamysz rzucił więc na stół projekt Koalicji Polskiej i czekał na odpowiedź Schetyny. Ale szef Platformy milczał. Tygodnie po wyborach mijały, a marazm w Koalicji jedynie się pogłębiał. Kontakty między liderami praktycznie rzecz biorąc ustały.
W tym czasie Schetyna zajęty był jedynie własną partią. Zrobił przegląd struktur, ocenił stopień zaangażowania w kampanii europejskiej. Obecnie kończy długi objazd po kraju. Motywuje do kolejnego wysiłku wyborczego. Szef klubu PO Sławomir Neumann dopiero co rozesłał po partii cele do zrealizowania w kampanii – dla każdego, komu marzy się kandydowanie. Najaktywniejsi zostaną wynagrodzeni odpowiednio wysokim miejscem na liście.
Ale to oznacza, że listy będą tworzone na ostatnią chwilę. Co ugrupowaniom sojuszniczym zaraz dało do myślenia. Silny i zdeterminowany przywódca partyjny jest w stanie obsadzić listy swojego ugrupowania nawet w ciągu dnia. Ale dopięcie koalicji zawsze wymaga czasu. Trzeba precyzyjnie porozdzielać okręgi, aby każda z partii możliwie najlepiej wykorzystała swój potencjał. Ustalić algorytm przybliżonego podziału mandatów, zgodny z wewnątrzkoalicyjnym układem sił. Wreszcie zrobić solidny przegląd kandydatów, aby uniknąć zatruwających kampanię antagonizmów. Tego wszystkiego nie da się zrobić w kilka dni.
Choć było więcej symptomów wskazujących na to, że Platforma gra już tylko na siebie. W absolutnej ciszy, nie pytając o zdanie potencjalnych koalicjantów, Schetyna zaczął szukać kandydatów do kierowania kampanią parlamentarną. Złożył ofertę dwojgu popularnym liderom z pokolenia 40-latków. Choć z naszych informacji wynika, że przynajmniej jedno z nich odmówiło. Platforma po raz pierwszy od dawna zamówiła też pogłębione badania wyborców, i to sympatyzujących ze wszystkimi ugrupowaniami. Jakby sondowała, czy jest w stanie ich przejąć. Sprowadzono również zagranicznych spin doktorów. Oczywiście w głębokiej dyskrecji.
Na razie to jednak tylko poszlaki. Nikt w PO otwarcie nie mówi o samodzielnym starcie. Co najwyżej padają sugestie albo aluzje. Od polityka z najbliższego otoczenia Schetyny słyszymy, że idealna byłaby koalicja całego „antypisu”, czyli od partii Razem i Wiosny po PSL. Raczej niewykonalna. A co z koalicjami nieidealnymi? Cóż, wymagają bardzo poważnego przemyślenia...
Czytaj też: Polityczne LGBT
SLD wraca na lewą flankę
Po wyborach europejskich Włodzimierz Czarzasty triumfował. Sam był pewnie zaskoczony, że Sojusz wyszarpał dla siebie aż pięć mandatów. Czuł się na tyle silny, że ze stoickim spokojem przyglądał się staraniom ludowców obliczonym na wypchnięcie go z układu.
Ale otoczenie Schetyny nigdy nie było nastawione entuzjastycznie do Sojuszu. Zwłaszcza że miało świadomość, że SLD już wykorzystało w wyborach europejskich to, co miało najlepszego (czyli byłych premierów). Zasób krajowy na wybory parlamentarne budził w Platformie zakłopotanie. Obawiano się na wspólnych listach antyklerykalnej Joanny Senyszyn, tudzież związanego z tygodnikiem „NIE” Piotra Gadzinowskiego. A że Sojuszowi zostało niewiele rozpoznawalnych twarzy, można było w ciemno zakładać, że Czarzasty będzie forsował takie osoby. Był to kolejny powód, aby nie przyspieszać rozmowy o listach.
Do szefa Sojuszu zaczęło dochodzić, że coś jest nie tak. Upalne dni może i nie sprzyjają podejmowaniu wysiłku, ale marazm trwał już zbyt długo. W ostatnich dniach Czarzasty miał się ostatecznie zorientować, że Schetyna z premedytacją gra na czas, po cichu sposobiąc się do samodzielnego startu.
Tymczasem w sobotę czeka Czarzastego partyjne referendum. Członkowie SLD będą mieli do wyboru dwie opcje: samodzielny start w wyborach parlamentarnych albo w ramach koalicji. Choć pytanie referendalne nie precyzuje, jakiej. Kontekst polityczny był jednak oczywisty, a szef Sojuszu jednoznacznie dotąd agitował za Koalicją Europejską. Gdyby po wygranym teraz referendum (co raczej jest formalnością) został z tej koalicji wyproszony, oznaczałoby to dla niego kompromitację.
Według naszych informacji Czarzasty zdecydował się na radykalny ruch. Postanowił w ostatniej chwili przeskoczyć do alternatywnej koalicji. Toteż we wtorek zgłosił się do partii Razem z ofertą negocjowania osobnej lewicowej listy. Na telefon doproszono również przedstawiciela Wiosny. Bez zbędnych ceregieli przystąpiono do rozmowy „o konkretach”. Czyli o warunkach wspólnego startu, podziale „jedynek” w okręgach, pieniądzach na kampanię.
Czytaj też: Samorządy wchodzą do gry
Nowy układ na lewicy
To diametralnie zmieniło układ sił po lewej stronie. Do tej pory toczyły się tylko niemrawe rozmowy Wiosny z Razem, z których nic nie wychodziło. Z partii Biedronia uszło powietrze. Została po wyborach z pustą kasą i ogólną frustracją z powodu zachowania lidera, który najwyraźniej wymienił marzenie o zostaniu „polskim Macronem” na apanaże eurodeputowanego. Projekt marniał w oczach, toteż dokonano szybkiej kalkulacji szans, czego efektem była konkluzja o pożytkach z wproszenia się do Koalicji Europejskiej.
Problemem był jednak dotkliwy brak pogody dla antyklerykałów i LGBT. Planowano więc przedstawić Schetynie ofertę swoistej „Wiosny light”, czyli już bez samego Biedronia na listach do Sejmu (który i tak nie kwapił się do ponownego kandydowania) oraz innych postaci niepasujących do obecnego klimatu. Jak można się było spodziewać, Platforma nie wykazała zainteresowania.
Teraz najbardziej cieszy się partia Razem, która po klęskach w wyborach samorządowych i europejskich niemal zupełnie wypadła z gry. Straciła wyborców, choć nadal dysponuje rozpoznawalnym i charyzmatyczny liderem, nieźle zorganizowanymi strukturami oraz pieniędzmi z budżetowej subwencji. Co czyni ją istotnym partnerem w budowaniu lewicowej koalicji.
W jednym z niedawnych badań potencjał takiego bloku określono na 12–13 proc. Start nowego projektu ma zostać ogłoszony po weekendzie. Tyle wiemy z naszych źródeł w partii Razem. Już po publikacji tego tekstu z autorem skontaktował się Włodzimierz Czarzasty i dementował nasze informacje.
Czytaj też: Opozycja szuka skuteczności
A PiS się cieszy
Najtrudniej będą mieli jednak ci, od których całe zamieszanie się zaczęło, czyli ludowcy. Kosiniak-Kamysz zamierzał zwiększyć swoje udziały w Koalicji, a doprowadził do tego, że jego akcje praktycznie rzecz biorąc zostały wygaszone. Dziś niewiele jest w stanie zaoferować Platformie. Wyborcy PSL są zdemobilizowani i zniechęceni do konszachtów z „liberałami”. Do wąskiej koalicji PO-PSL ludowcy wniosą więc niewiele. Za to sporo mandatów trzeba byłoby im oddać. Krótko mówiąc, to się Platformie nie opłaca. Przypomnijmy, że nie gra już przecież o zwycięstwo nad PiS.
Wygląda więc na to, że jedynym partnerem Platformy będą w tych wyborach samorządowcy. A ludowcom po raz pierwszy realnie zajrzało w oczy widmo samodzielnego startu, czym grozili, ale i czego woleli uniknąć. Niebezpieczeństwo spadnięcia pod próg jest bowiem spore, a to może oznaczać kres stuletniej historii ruchu ludowego w Polsce. Chyba że za kontynuatora zostanie uznany PiS, który z pewnością chętnie przejmie masę upadłościową po PSL.
Jarosław Kaczyński ma dziś zresztą najwięcej powodów do zadowolenia. Rozczłonkowanie opozycji i wybór przez nią strategii „ratuj się, kto może” zbliża obóz rządzący do zdobycia w jesiennych wyborach jeszcze większej niż teraz przewagi. Z możliwością odrzucenia prezydenckiego weta, a przy odpowiednich wiatrach może nawet większością konstytucyjną. Tak działa polska ordynacja wyborcza.
Ale mimo wszystko nie można wykluczyć, że to dopiero koniec pierwszego sezonu serialu o zjednoczonej opozycji. I że za tydzień, dwa akcja ruszy od nowa, a liderzy użyją zdobytych teraz pozycji jako negocjacyjnych dźwigni do kolejnego rozdania. Wiele będzie zależało od opinii publicznej. Bo jeśli i ona pogodzi się z tym, że jesienne wybory są już „pozamiatane”, to nie będzie komu skłonić liderów partyjnych do porzucenia egoizmów i powrotu do stołu rozmów.
Czytaj też: Jak Kaczyński kupił poparcie wyborców