Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Kraj

„Praworządni” obywatele i niepraworządne prerogatywy

Zbiórka podpisów z poparciem dla kandydatury Andrzeja Dudy Zbiórka podpisów z poparciem dla kandydatury Andrzeja Dudy Łukasz Dejnarowicz / Forum
Dla tzw. dobrej zmiany koncepcja „niepraworządnego” obywatela jest przykrywką dla państwa niepraworządnego. W państwie prawa takie rzeczy się nie dzieją.

Cudzysłów w tytule zostanie wyjaśniony później – a na razie przytoczę wypowiedź p. Kamińskiego (Mariusza), że „żaden praworządny obywatel nie musi się niczego obawiać [ze strony służb]”. Wypowiedź ob. Kamińskiego przypominała to, co opowiadał jeden z jego poprzedników, pełniący tę funkcję w 1982 r. Z tym że ob. Kiszczak uspokajał, że ci, co przestrzegają prawa, nie mają powodu do obaw.

Różnica między praworządnością a przestrzeganiem prawa jest istotna. Aby rzecz wyjaśnić, zreferuję pewną dyskusję, jaka toczyła się w Polsce po 1956 r., a dotyczyła praworządności. Protagonistami byli dwaj czołowi teoretycy prawa, mianowicie Stanisław Ehrlich (Warszawa) i Kazimierz Opałek (Kraków). Pierwszy definiował praworządność zgodnie z art. 4.2 konstytucji z 1952 r. powiadającym, że ścisłe przestrzeganie prawa jest podstawowym obowiązkiem zarówno organów państwa, jak i jego obywateli. Wynika z tego, że podmiotami praworządności (lub działań niepraworządnych) są (bywają) zarówno obywatele, jak i organy państwa. Opałek odwoływał się do etymologii i wywodził, że skoro praworządność to tyle co rządzenie przy pomocy prawa, to praworządne lub nie mogą być wyłącznie organy państwa (i w tym sensie ich działania naruszają prawo lub nie), natomiast obywatele przestrzegają przepisów lub je przekraczają. Inaczej mówiąc: praworządność jest szczególnym przypadkiem przestrzegania prawa.

Czytaj też: Mizeria retoryczna dobrej zmiany

Prawo dla obywatela, prawo dla władzy

Obie koncepcje rodzą dwa ważne problemy. Po pierwsze to, czy przestrzeganie dowolnego prawa wystarcza dla praworządności, czy też nie. Doświadczenie III Rzeszy i praktyk stalinowskich motywowało odróżnienie praworządności formalnej (treść przestrzeganego prawa nie ma znaczenia) i praworządności materialnej (przestrzegane prawo musi zawierać odniesienie do wartości). Inaczej mówiąc, pełna praworządność polega na tym, że państwo jest praworządne formalnie, przy czym prawo spełnia określone warunki. Sporne jest, jakie wartości kształtują praworządność materialną. Rzecz jest określona w rozmaitych międzynarodowych paktach praw obywatelskich i politycznych.

Współcześnie popularniejsze jest pojęcie państwa prawa niż praworządności w sensie pełnym, aczkolwiek dopuszczalne jest zamienne używanie obu kategorii. Jest też bezsporne, że reżimy autorytarne preferują praworządność formalną, nawet gdy deklarują, że realizują materialną, np. socjalistyczną.

Po drugie, jak określić odpowiedzialność funkcjonariuszy państwowych (w końcu osób prywatnych) za ich działania publiczne? Sprawa pozornie jest prosta. Jeśli X działa w ramach kompetencji związanych z pełnieniem funkcji w organie Y i narusza prawo, odpowiada za delikt prowadzący do niepraworządności. Ale jak to rozgraniczyć?

Czytaj też: Gdy prawo nie znaczy prawo, to mamy bezprawie

Kamiński nadużywa prawa, ale „ma sukcesy”

Oto aktualny przykład – sędzia kradnie wiertarkę w sklepie. Czy można mu zarzucić działanie niepraworządne, czy też to, że naruszył prawo? Wedle koncepcji Ehrlicha – to pierwsze, wedle koncepcji Opałka – to drugie. Nie jest to przysłowiowe dzielenie włosa na czworo, gdyż niepraworządność jest oceniana bardziej negatywnie od „zwykłego” naruszenia prawa, przynajmniej jeśli to drugie nie jest poważne, np. zbrodnicze.

Identyfikacja praworządności i przestrzegania prawa ułatwia obronę funkcjonariuszy państwowych przed odpowiedzialnością za działania niepraworządne przez równoważenie popełnionych deliktów rzekomymi lub rzeczywistymi sukcesami w działaniach na rzecz przestrzegania prawa przez zwykłych obywateli. Tak np. wyglądała absolucja ob. Kamińskiego przez wielu dobrozmieńców, z p. Morawieckim na czele, w związku z wnioskiem o odwołanie tego pierwszego. Przyznają, że nawet jeśli przekroczył uprawnienia, to przecież walczył z mafiami, ścigał przestępców, chronił państwo przed obcymi agentami, dbał o porządek itp., a więc niech dalej pełni swoją funkcję. Tymczasem w państwie prawa (praworządnym) jest tak, że jeśli ktoś przekroczy uprawnienia lub nie dopełni obowiązków, to odpowiada jeśli nie prawnie, to przynajmniej dymisją.

Przesłanie z doktoratu prezesa Kaczyńskiego

Zreferowałem różnicę między praworządnością a przestrzeganiem prawa dla ukazania kontekstu wypowiedzi ob. Kamińskiego. Ponieważ zdecydowanie opowiadam się za sugestią przypisywania praworządności tylko organom państwa, użyłem cudzysłowu w tytule. Znaczy to, że „praworządność” obywatela jest figurą retoryczną, natomiast organy państwa są praworządne (lub nie) w sensie dosłownym.

Ktoś mógłby powiedzieć, że ob. Kamiński, historyk z wykształcenia, nie musi znać ustaleń i sporów w teorii państwa i prawa na temat praworządności. Niemniej uważam, że jego narracja o „praworządnym” obywatelu, a nie takim, który przestrzega prawa, nie jest przypadkowa. Można w tym upatrywać wpływu koncepcji Ehrlicha na ideologię tzw. dobrej zmiany. Otóż Ehrlich był promotorem pracy doktorskiej p. Kaczyńskiego (Jarosława). I nie ma wątpliwości, że uczeń przejął poglądy mistrza w wielu kwestiach, a nawet je rozwinął w praktyce sprawowania władzy politycznej. Mam na myśli nie tylko opowiedzenie się za przypisywaniem praworządności zwykłym obywatelom, ale swoistą grę pojęciami praworządności, państwa prawa i przestrzegania prawa.

Prawo versus praworządność

Twierdzę, że jest to jedna z podstaw praktyki politycznej tego, co skłonny jestem określić jako PiSancjum. Wypowiedź ob. Kamińskiego, ucznia J. Kaczyńskiego, z pozoru incydentalna, jest dobrą próbką pisantyjskiej myśli ustrojowej. W 2011 r. p. Kaczyński wygłosił odczyt na UJ pt. „Czy Polska jest państwem prawa?”, opublikowany w czasopiśmie „Pressje” nr 24 (znajduje się tam również mój komentarz do tego tekstu). Nie wchodząc w szczegóły (tekst jest zresztą nader niejasny), autor odróżnia praworządność od państwa prawa (chociaż wskazuje na powinowactwo obu tych pojęć), ale przede wszystkim odnosi to pierwsze także do działań obywateli.

W szczególności za brak praworządności w III RP uznaje zaniechania funkcjonariuszy publicznych w przypadku, gdy nie ma wyraźnej kompetencji do akcji pozytywnej. Jest to znana idea tzw. imposybilizmu prawniczego, tj. postawy negatywnej w świetle PiS, polegającej na tłumaczeniu braku działania tym, że nie ma prawnego upoważnienia do jego podjęcia. Nie zamierzam twierdzić, że jest to replika art. 4.2 konstytucji z 1952 r. lub nawet poglądów Ehrlicha, ale z drugiej strony – zarzut, iż urzędnik jest niepraworządny, ponieważ zaniechał tego, do czego nie był prawnie uprawniony, wykracza poza klasyczną koncepcję praworządności i państwa prawa.

Dodam, że chodzi o sytuacje standardowe, a nie nadzwyczajne. Jeśli mamy szukać genezy deklaracji p. Piotrowicza („Nam bardzo zależy na tym, by zmienić nastawienie sędziów do społeczeństwa. Potrzebni są ludzie o nowej mentalności”), stanowiącej istotny element PiSancjum, to pomijając oczekiwania (znane p. Piotrowiczowi z oczywistych powodów) Lenina wobec sędziów jako ludzi o nowej mentalności, teza o naganności zaniechania, gdy interes społeczny wymaga działania, okazała się bardzo żyzną glebą dla jedności teorii i praktyki w PiS.

Czytaj też: Stanisława Piotrowicza biografia po linii PiS

Niepraworządny obywatel, niepraworządny kraj

Teraz można podać odpowiednią wykładnię zacytowanego sformułowania ob. Kamińskiego. Gdyby powiedział, że obywatel przestrzegający prawa nie ma się czego obawiać, sprawa byłaby jasna, nawet zważywszy na notoryczne w dziejach rozmycie między obediencją wobec prawa a jego nieprzestrzeganiem i wypływającą stąd dowolnością w traktowaniu poszczególnych przypadków.

Wszelako gdy zastosuje się pomysły p. Kaczyńskiego, bardzo zgrabnie ujęte przez p. Piotrowicza, łatwo wykazać, że jeśli np. sędzia (lub jakikolwiek inny urzędnik) zaniecha wymaganego przez władzę nastawienia do społeczeństwa, może być uznany za niepraworządnego. Ob. Kamiński dodaje, że działania operacyjne służb odbywają się wyłącznie za zgodą prokuratora generalnego i sądu. Z tym pierwszym organem nie ma już żadnego problemu, natomiast teraz można lepiej zrozumieć intencje stojące za obecną bitwą o sądy.

Nawiasem mówiąc, stwierdzenie o zgodzie prokuratora generalnego i sądu jest nawet humorystyczne, bo służby, aby zwrócić się o zgodę na działania operacyjne, muszą to i owo ustalić, czyli, mówiąc po ludzku, zająć się inwigilacją potencjalnie niepraworządnego obywatela. Realistycznie rzecz ujmując, służby specjalne w żadnym kraju nie działają w białych rękawiczkach i często stosują metody nie zawsze zgodne z prawem. Wszelako obowiązująca doktryna polityczna w państwie prawa tego nie usprawiedliwia. Jest również tak, że zasada podziału władz i związana z tym niezawisłość sądów jest poważnym instrumentem kontroli nad działaniami służb specjalnych i pociągania do odpowiedzialności funkcjonariuszy winnych czynów niepraworządnych.

Państwo tzw. dobrej zmiany idzie w odwrotnym kierunku, a koncepcja „niepraworządnego” obywatela jest przykrywką dla państwa niepraworządnego. Teraz chyba jest jasne, skąd cudzysłów w tytule.

Czytaj też: PiS wchodzi w fazę pozornych ustępstw?

Prerogatywy prezydenta, czyli co?

Ob. Kamiński sam miał niejakie problemy z praworządnością i został uznany za jednostkę niepraworządną (bez cudzysłowu) na mocy nieprawomocnego wyroku. Okazuje się jednak, że mimo domniemanego naruszenia prawa (dokładniej: przekroczenia uprawnień) nie musiał niczego się obawiać, przynajmniej od momentu, gdy p. Duda został prezydentem. Duda skorzystał z prerogatywy prezydenckiej i ułaskawił ob. Kamińskiego, mimo że ten (podobnie jak jego zastępca, czyli ob. Wąsik) był niepraworządny. Tak wybitni teoretycy państwa jak (pomijając samego p. Dudę) p. Dyra i p. Mucha zapewniają, że wszystko odbyło się jak należy, bo prerogatywa głowy państwa jest bezwarunkowa.

Zobaczmy, jak to jest. Trzeba przede wszystkim zauważyć, że słowo „prerogatywa” nie znajduje się w konstytucji, a skoro tak, to nie ma tzw. definicji legalnej, czyli znajdującej się w tekście prawnym wyliczającym to, co należy do kompetencji głowy państwa. Tedy „prerogatywa” jest terminem doktryny prawniczej i trzeba ją zdefiniować w nauce prawa. Czytamy: „Prerogatywa (łac. praerogativa) – przywilej, uprawnienie wynikające z zajmowanego stanowiska. W systemach parlamentarnych kompetencje głowy państwa wyłączone spod kontroli organu przedstawicielskiego, czyli w praktyce niewymagające kontrasygnaty rządowej”.

Jasne, że lista prerogatyw każdego urzędu, w tym głowy państwa, musi być ściśle określona przez prawo, zgodnie z zasadą, że organ ma tyle kompetencji, ile mu przyznaje prawo. Podana wyżej definicja nie implikuje, że prerogatywy prezydenta są bezwarunkowe, tj. nie podlegają regulacjom zwyczajowym lub nawet prawnym, ponieważ wyraźnie wskazuje, w jakim sensie uprawnienia prezydenta nie są ograniczone. Tradycja polityczna i prawnicza jest taka, że wprawdzie nie są całkowicie uregulowane, ale to nie znaczy, że mogą być wykonywane arbitralnie.

W przypadku ob. Kamińskiego p. Duda naruszył procedurę ułaskawienia ogłoszoną na oficjalnej stronie Prezydent.pl i figurującą tam jeszcze w momencie zastosowania prawa łaski. Otóż zgodnie z treścią stosownej informacji i wielowiekową tradycją prawo łaski jest aplikowane wobec osób skazanych prawomocnie. Tedy twierdzenie prezydenckich „teoretyków” (= ignorantów), że prezydent może zastosować prawo łaski w dowolnym momencie postępowania karnego, jest totalną bzdurą, a tłumaczenie p. Dudy, że chciał wyręczyć sąd, jest wyjątkowo aroganckim naigrawaniem się z zasady podziału władz.

Czytaj też: Kamiński powinien stracić stanowisko. Tego wymaga racja stanu

Duda ułaskawia i błędy naprawia

Pan Duda dość obficie korzysta z tego, co uważa za swoje prerogatywy. W co najmniej dwóch przypadkach zwleka z wręczeniem nominacji profesorskich. Bodaj p. Mucha wyjaśnił, że ponieważ mamy do czynienia z prerogatywą, żaden termin nie obowiązuje. Fakt, nie ma ściśle określonego czasokresu realizowania wniosków o nadanie tytułu profesora, a jest tak m.in. z powodu szacunku należnego głowie państwa i założenia, że rzetelnie wykonuje swoje kompetencje. Kancelaria prezydenta czyni mętne aluzje, że może nie wszystkie warunki poprawności przewodu profesorskiego zostały zachowane, np. miał miejsce tzw. konflikt interesów. Jeśli tak, to p. Duda winien wystąpić do stosownych organów o wznowienie postępowania (jest to nawet przewidziane w prawie), a nie udawać, że korzysta ze swojej prerogatywy.

Zachowanie p. Dudy w omawianym przypadku jest, po pierwsze, niepraworządne (bez cudzysłowu) i po drugie, nieprzyzwoite, bo narusza dobre obyczaje w traktowaniu czyjejś pracy. Być może p. Duda nawiązuje do praktyk z czasów PRL, gdy wstrzymywano nadawanie tytułów z powodu np. tajnych opinii partyjnych. Jakkolwiek by nie było, trzeba mu pogratulować powinowactwa ideowego.

Jednym z najbardziej kuriozalnych postanowień ustawy sądowej jest przyznanie prezydentowi prawa do sanowania błędów proceduralnych popełnionych w procesie mianowania sędziów. Niektórzy mędrcy z szeregów tzw. dobrej zmiany uważają, że taka kompetencja także wypływa z faktu, iż mianowanie sędziów jest prerogatywą głowy państwa. Trudno o większy absurd.

Czytaj też: Kto jest sędzią, czyli jaką wiedzę ma Andrzej Duda

Słaba i bezproduktywna prezydentura

Nie ma nic dziwnego w tym, że każdy polski prezydent po transformacji był otwarcie związany ze „swoim” środowiskiem politycznym. Pomijając „kontraktowego” Jaruzelskiego i niekonwencjonalnego Wałęsę, pozostali, nawet Lech Kaczyński, niezbyt konstytucyjnie meldujący bratu wykonanie zadania, umieli jakoś, mniej lub bardziej, zdystansować się od rządzących.

Deklaracje p. Dudy, że chciałby być prezydentem wszystkich Polaków, są tylko retoryką, a realna ocena jego kadencji zależy od konkretnych działań, jakie podjął. Nie chodzi tylko o to, że nie przestrzega prawa, zwłaszcza gdy stosuje wyimaginowane prerogatywy, że podpisuje wszystkie ustawy niezależnie od ich sensowności, kierując się dyrektywami z Nowogrodzkiej (zdaniem analityków pięć wet p. Dudy było podyktowanych interesem PiS), ale również o to, że stał się (wraz ze współpracownikami) tubą partyjno-rządowej propagandy, co narusza wymaganą konstytucyjnie apartyjność głowy państwa.

Pan Duda zastanawia się, czy podpisałby ustawę o związkach partnerskich, i nawet deklaruje, że może tak, o ile będzie zgodna z ustawą zasadniczą. Na to p. Sasin wyjaśnił, że sprawa jest bezprzedmiotowa, bo takiej ustawy i tak nie będzie. Ciekawe: wicepremier decyduje o tym, że prezydent nawet nie skorzysta z prerogatywy do inicjatywy ustawodawczej. To najlepiej pokazuje, jak słabiutka i bezproduktywna jest obecna prezydentura, nie mówiąc już o tym, że bywa wręcz komiczna. Nie ma żadnego powodu, aby była kontynuowana przez tę samą osobę, gdyż p. Duda już wystarczająco skompromitował Polskę jako państwo prawa.

Czytaj także: Jak PiS przyćmił kampanię Dudy

Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną