Arndt Freytag von Loringhoven od kilku miesięcy daremnie czeka na tzw. agrément polskiego rządu. Nie może bez niego objąć urzędowania w ambasadzie na warszawskim Jazdowie. Początkowo winna tej zwłoki była jakoby pandemia – bo przecież maseczka i dystans dwóch metrów w Pałacu Prezydenckim nie ochroniłyby godności głowy RP przed niemieckim wirusem.
Czytaj też: Sprawiedliwość po niemiecku. Finał trzech głośnych spraw
„Ojciec z Wermachtu”?
Teraz prasa podsuwa nowy powód ignorowania dyplomaty. Jarosław Kaczyński – nieformalny „naczelnik państwa” i zwierzchnik Andrzeja Dudy – ma mu za złe „ojca w Wehrmachcie”. Bernd Freytag von Loringhoven był w 1944 r. adiutantem generałów Heinza Guderiana i Hansa Krebsa i od 23 lipca 1944 do 29 kwietnia 1945 r. uczestniczył w codziennych analizach sytuacji na frontach przeprowadzanych w kwaterze głównej Hitlera.
Do samego ambasadora Warszawa ponoć nie ma zastrzeżeń. Arndt Freytag von Loringhoven był wiceszefem wywiadu Republiki Federalnej, potem ambasadorem w Pradze, a do grudnia 2019 r. zastępcą sekretarza generalnego NATO ds. wywiadu i bezpieczeństwa. Jest jednym z najwyższych rangą dyplomatów niemieckich i ekspertów zajmujących się rosyjską infiltracją w sojuszu. A mimo to od miesięcy czeka na przekazanie listów uwierzytelniających. Dlaczego?
Czytaj też: Merkel o prezydencji, Europie i... Beethovenie
W tle polsko-niemieckie rocznice
Nasuwają się trzy hipotezy. Pierwsza ma związek z ujawnieniem przez media niejasnych powiązań Antoniego Macierewicza, byłego ministra obrony i wciąż wiceprzewodniczącego partii, z Moskwą. Rząd PiS może nie chcieć, by jego nieprzejrzysta polityka wschodnia była w sojuszu oceniana akurat przez Niemcy – które pisowska propaganda wykreowała na swego głównego konkurenta w zabiegach o amerykańskie sympatie.
Druga hipoteza: najbliższe miesiące to niewygodne dla propagandy PiS rocznice historycznego przełomu w stosunkach polsko-niemieckich. 3 października przypada 30. rocznica zjednoczenia Niemiec. Brak akredytacji dla ambasadora byłby bolesnym afrontem. Potem będzie 55. rocznica słów polskich biskupów „przebaczamy i prosimy o przebaczenie”. W listopadzie jest zwieńczenie trzech okrągłych rocznic kolejnego uznawania granicy na Odrze i Nysie przez państwa niemieckie – 70 lat temu przez NRD, przed 50 laty przez „małą” Republikę Federalną i 30 lat temu przez zjednoczone Niemcy. A w grudniu mija półwiecze uklęknięcia Willy’ego Brandta w Warszawie.
Niewykluczone, że Kaczyński chce tak zmrozić atmosferę medialną między Republiką Federalną a Rzeczpospolitą, by nie został znów podważony utrwalany od 2005 r. przez kolejne rządy podległe prezesowi wizerunek „dziedzicznej wrogości” polsko-niemieckiej.
Czytaj też: Merkel spotkała się z dziennikarzami
Widzą „winę dziedziczną”, ale cudzą
I wreszcie trzecia hipoteza: sugestia prasy bliskiej władzy, że powodem odwlekania akceptacji nowego niemieckiego ambasadora jest „ojciec z Wehrmachtu”, tylko potwierdza domniemanie, że decydenci PiS rację stanu rozumieją przede wszystkim jako podsycanie uprzedzeń, pretensji w oparciu jakoby o „winę dziedziczną”. Oczywiście sąsiadów i przeciwników politycznych w kraju, a nie swoich własnych biografii, w których roi się przecież od „ojców z PZPR”.
Angela Merkel dla „Polityki”: Róbmy to, co do nas należy