Trzy procesy zajmowały w ubiegłym tygodniu niemiecką opinię publiczną. W Hamburgu skazany został na dwa lata w zawieszeniu 93-letni wachman ze Stutthofu, kacetu utworzonego 3 września 1939 r. dla polskich więźniów z Gdańska i Pomorza. We Freiburgu wyroki do pięciu lat więzienia otrzymała grupa uchodźców – sprawców seryjnego gwałtu na studentce z dyskoteki. A w Magdeburgu stoi przed sądem ten prawicowy zamachowiec, który w 2019 r. w żydowskie święto Jom Kipur nie zdołał się wedrzeć do pełnej ludzi synagogi w Halle, ale zastrzelił na ulicy dwie przygodne osoby.
Procesy w Magdeburgu i Freiburgu są kryminalne, choć mają także podtekst polityczny. Gwałty akurat w spokojnym badeńskim miasteczku uniwersyteckim wzmogły naciski na lepszą obserwację „niebezpiecznych cudzoziemców” i deportowanie tych, którzy wchodzą w konflikt z prawem. Z kolei zamachowiec z Halle nie kryje się przed sądem ze swym rasizmem i antysemityzmem, wrzucając do jednego worka Żydów i Arabów, bo „semicki światopogląd” głosi, że wszyscy ludzie są równi, a przecież Arabowie i w ogóle muzułmanie „są najeźdźcami”.
Czytaj też: Niemcy walczą z neonazistami i kibolami
Wartownik ze Stutthofu
Natomiast proces wachmana ze Stutthofu ma już tylko znaczenie symboliczne. Bruno Dey był niepozornym wiejskim chłopakiem, który w 1944 r. pracował w gdańskiej piekarni. Z powodu wady serca komisja wojskowa skierowała 17-latka do służby wartowniczej w Stutthofie.