Historia

Gniewałam się na Pana Boga

Prostytucja w obozach koncentracyjnych. Nikt już o niej nie chce pamiętać

Brama obozu w Buchenwaldzie. Brama obozu w Buchenwaldzie. Andreas Trepte / Wikipedia
Przymusowa prostytucja obozowa w czasie II wojny światowej to bolesna część kobiecego doświadczenia lagrowego, która w Polsce została całkowicie zapomniana i wyrugowana z dyskursu dotyczącego ofiar II wojny.
Więźniowie na placu apelowym w Buchenwaldzie, lata 40.East News Więźniowie na placu apelowym w Buchenwaldzie, lata 40.
Obóz w Buchenwaldzie, stan współczesny.Bundesarchiv/Wikipedia Obóz w Buchenwaldzie, stan współczesny.

Tekst został opublikowany w POLITYCE 15 maja 2011 roku.

Obozowe domy publiczne, tzw. Sonderbau, powstały w ramach systemu premii, wprowadzonego po raz pierwszy w 1942 r. W liście Heinricha Himmlera do Oswalda Pohla z 23 marca 1942 r. przywódca SS przekonywał głównego zarządcę obozów koncentracyjnych, iż podniesienie wydajności robotników jest możliwe jedynie w sytuacji wprowadzenia pewnego systemu ich premiowania.

Ostatecznie w marcu 1943 r. została wydana instrukcja ustanawiająca pięciostopniowy system premii, który uwzględniał m.in. dodatkową żywność, papierosy, możliwość wymiany listu i wreszcie możliwość wizyty w obozowym domu publicznym. Tego typu przyjemność była przeznaczona jedynie dla więźniów uprzywilejowanych. Do końca II wojny światowej istniało dziesięć puffów dla więźniów w dziesięciu obozach koncentracyjnych; np. w Auschwitz I w bloku 24 (24a), a w Auschwitz III-Monowitz – w bloku 10 (patrz: Joanna Ostrowska, Marcin Zaremba, „Do burdelu marsz!”, POLITYKA 22/09).

Historia Pani W. jest jednym z trzech pierwszych świadectw dotyczących przymusowej prostytucji w niemieckich nazistowskich lagrach. Ujrzała ona światło dzienne dzięki serii wywiadów, przeprowadzonych w latach 1990–91 przez Christę Paul i Reinhilda Kassinga.

Christa Paul we wstępie do swojej książki „Zwangsprostitution. Staatlich errichtete Bordelle im Nationalsozialismus” (1994 r.) wspomina, że punktem wyjścia do jej badań była wizyta w Muzeum Auschwitz-Birkenau w listopadzie 1989 r. Od tego momentu zarówno w austriackich jak i niemieckich (w szczególności Ravensbrück) Miejscach Pamięci prowadzono badania dotyczące przemocy seksualnej, koncentrując się na przymusowej prostytucji. Najważniejsza w tym przypadku wydaje się być zmiana: przymusowa prostytutka, która dotychczas była przemilczana ze względu na swoją niezbyt, według wielu, chlubną przeszłość, otrzymała nareszcie status ofiary. Jednym słowem, przestępstwa seksualne w obozach koncentracyjnych zostały zaliczone w poczet winy sprawców.

Zapomniana historia

Wszystkie trzy świadczące kobiety otrzymały pseudonimy: Frau B., Frau W. i Frau D. Ich relacje stanowią jedyne świadectwa dotyczące warunków życia kobiet w obozowych domach publicznych. We wszystkich przypadkach historia dotycząca pobytu w puffie wywoływała w ofiarach opór, strach i wstyd przed oceną współczesnych. Mimo wszystko odważyły się samodzielnie zabrać głos.

Pani W. urodziła się 13 czerwca 1918 r. w miasteczku Güstrow w Meklemburgii. W 1931 r. zachorowała jej matka i dziewczynka musiała sama prowadzić gospodarstwo domowe. Następnie zdobyła doświadczenie jako kucharka i praczka. W 1939 r. otrzymała posadę w majątku w Rostocku. Po jakimś czasie poznała mężczyznę, który pracował w sąsiednim Ribnitz i był – zgodnie z nazistowską nomenklaturą – pół-Żydem. Już w listopadzie 1939 r. w majątku w Rostocku pojawił się oficer Gestapo, który aresztował panią W.

Została bez żadnych wyjaśnień zabrana do więzienia w Ribnitz, a następnie na Gestapo w Rostocku, gdzie była przesłuchiwana, pytana o poglądy polityczne i bita. Pani W. nie była nigdy aktywna partyjnie, dlatego nie mogła zrozumieć powodów swojego aresztowania. 15 grudnia 1939 r. została przetransportowana koleją do Ravensbrück. Po przyjeździe do obozu pracowała w różnych komandach. Koniec końców wylądowała w tzw. Strafblocku za to, że przyłapano ją na pieczeniu znalezionych ziemniaków. Stamtąd została przetransportowana do obozu w Buchenwaldzie, gdzie znalazła się w obozowym domu publicznym.

Po zakończeniu wojny Frau W. żyła w NRD. Tam została uznana za ofiarę faszyzmu. Po przeprowadzce do RFN wystąpiła z wnioskiem o uznanie jej za więźniarkę polityczną zgodnie z niemieckim prawem ds. odszkodowań. To podanie zostało odrzucone, ponieważ została aresztowana jedynie za „asocjalne zachowania”. Skargę na odrzucenie wniosku złożyła w 1963 r.

Po wieloletnich upokarzających procesach, w których Frau W. nie zadeklarowała, że pracowała w burdelu obozowym w Buchenwaldzie, ponieważ obawiała się dyskryminacji, udało jej się z pomocą zaangażowanego adwokata wywalczyć uznanie za prześladowaną politycznie. Otrzymała jednorazową zapłatę jako odszkodowanie. Informacja o odrzuceniu prośby o ponowne wpisanie na listę osób pobierających odszkodowania została doręczona dzień po jej śmierci. Frau W. zmarła 6 października 1990 r. na udar mózgu.

W Polsce tego typu zagadnienia nadal pozostają białą plamą historii. Rekrutacja do puffów nadal jest uznawana za kwestię dobrowolną, a kobiety, które zostały wykorzystane przez władze obozowe, są traktowane jak sprawcy, a nie ofiary. Z tego powodu żadna z byłych przymusowych pracownic obozowych domów publicznych nie odważyła się zabrać głosu i opowiedzieć swojej historii. Słowo „puff” nadal pozostaje w sferze tabu, a blok 24a, przy głównej bramie byłego obozu Auschwitz I, to jeden z wielu obiektów, którego historia została zapomniana.

Fragmenty wywiadów z Frau W. z 12 i 26 sierpnia 1990 r.

W lecie 1943 r., pewnego dnia na Strafblocku: numer ten i ten, numer ten i ten, nie występować do apelu, pozostać na miejscu! Jakiś czas później musiałyśmy wyjść, żeby można było nas ustawić. Obecni byli komendant Kögel, albo to był Meier?, Oberaufseherin Langefeld i obcy ludzie z SS, obcy komendant z jego asystą. Zmierzyli naszą zgraję i patrzyli, i szukali tej, i tej, i tej. Inne musiały wrócić z powrotem na Strafblock. Musiałyśmy natychmiast udać się do rewiru. W jednym pomieszczeniu musiałyśmy się wszystkie rozebrać i zostać nago. Potem weszła „horda SS”, był wśród nich także Schiedlausky, lekarz obozowy. Obejrzeli nas.

Co oni z nami zrobią? Słyszałam od jednego kapo z rewiru, że istnieje burdel dla jugosłowiańskich członków SS w Berlinie. I kiedy te kobiety zostały „zużyte” (...) zostały rozstrzelane i następnie przybył nowy transport. Wiedziałam o tym. Byłam raz na rewirze, wtedy właśnie był wysyłany transport i pytałam, co się z nimi stanie. Ale nie wiedziałam nic. (...)

Po długiej podróży zobaczyłam dużą bramę i dużą, długą ulicę lagrową, dokładnie tak samo jak w Ravensbrück. Aha, pomyślałam, więc znowu obóz. Wjechaliśmy do obozu, wzdłuż ulicy lagrowej. (...) Blok był ogrodzony dookoła wysoką ścianą z drewna na 2,20 m. Między blokiem a ścianą było być może dwa metry odległości. Weszłyśmy do środka. Na przedzie był pokój dzienny. Barak różnił się od innych, które znałam, bo był po ludzku urządzony, z ławkami, krzesłami, stołami i oknami, przyjaźniejszy. Myślałam, więźniowie nie wchodzą tu w rachubę, to musi być dla SS.

Obie aufzejerki powiedziały do nas po tym wszystkim: będziecie teraz w burdelu dla więźniów, będzie wam dobrze, będziecie dostawały dobre jedzenie i picie i jeśli będziecie dobrze służyć, nic wam się nie stanie. To było to, co nam powiedziano. I tak siedziałyśmy tam z naszym talentem. Mi spadł kamień z serca, że to nie był burdel dla SS. Ale gniewałam się na Pana Boga. Myślałam lepiej być dziś martwym niż jutro, mimo wszystkich obietnic. Większość odetchnęła i stwierdziła, lepiej tak niż codziennie bicie i ciężka praca i nic do jedzenia. W każdym razie to nie było dla nas piekło i w sumie nie mogłyśmy stawiać oporu. Obie aufzejerki były jeszcze przez osiem do czternastu dni w Buchenwaldzie. Pokazały nam nasze pokoje i dostałyśmy numery, ja miałam numer 13.

Blok składał się z pokoju dziennego, pokoju służbowego dla esesmana, pokoju lekarskiego. Każda więźniarka miała swój osobny pokój. Znajdowała się w nim kanapa, mały stół, okno, umywalka i dwoje drzwi. Jedne drzwi prowadziły na zewnątrz, na korytarz, a drugie do większego pokoju sypialni, którą dzieliłyśmy z innymi więźniarkami. Z tej dużej przestrzeni wychodziły dwa takie małe pokoje.

Wszystko odbywało się następująco: byli tzw. Sonderhäftlinge (specjalni więźniowie – J.O.), najczęściej komuniści, którzy zostali aresztowani i osadzeni w więzieniu jako jeszcze młodzi ludzie. Spędzili czas w ciężkich więzieniach i wiodło im się przez całe lata dobrze, jako że byli więźniami uprzywilejowanymi, tak można powiedzieć.

Mieli wiele udogodnień i mogli chodzić i tu, i tam. Jeden był ze straży pożarnej, inny sanitariuszem, jeden był fryzjerem komendanta obozu i tak wszyscy byli podzieleni i mieli specjalne funkcje i ci mogli odwiedzać ten Sonderbau, tak go nazywano, puff (...). Za to musieli zapłacić 2 marki. Jedną markę otrzymywał więzień na swoje konto w Lagerverwaltung (Zarząd Obozu) i jedną markę otrzymywał obóz. Oni mogli z tych szesnastu kobiet wybierać, to szło według numerów, jeden, dwa, trzy i tak dalej. (...)

Nasze ubranie to była biała, układana spódniczka, małe figi i biustonosz

Nasze ubranie to była biała, układana spódniczka, małe figi i biustonosz. Musiałyśmy przyjmować każdego wieczoru ośmiu mężczyzn, w ciągu dwóch godzin. Wchodzili do środka, musieli iść do pokoju lekarskiego, żeby dostać zastrzyk, mogli wybrać numer, więc więźniarkę, mogli wykonywać „swoje rzeczy”, do środka, do góry, do dołu, na zewnątrz i z powrotem, dostawali jeszcze jeden zastrzyk i wychodzili. Miałyśmy łazienkę z bidetem i w.c.

Moim ratunkiem byli dwaj więźniowie polityczni. Dzięki tym dwóm otrzymywałam wiele udogodnień. Oni dawali innym więźniom pieniądze i udawali, że wyrabiam normę i powiedzieli, że należę do nich. Każda więźniarka musiała bowiem każdego wieczoru „wyrobić odpowiednią ilość”. Do tego prowadzono specjalną księgę. (...) Tych dwóch przychodziło na zmianę, jeden jednego dnia, inny następnego.

Ale mimo to nie zawsze przechodziłam przez to cało. Było wielu, którzy także mieli pieniądze. Jeden powiedział, że chce swojego przywileju i nie mogłam mu się sprzeciwić. Przy niektórych wzbraniałam się i stawiałam opór. Mówiłam, nie dotykaj mnie, ja mam „swoje dni”, uszanował to, ale następnym razem, kiedy znów przyszedł... Po to byłyśmy w Buchenwaldzie, my kobiety.

Także inne więźniarki miały swoich ukochanych, oczywiście tych uprzywilejowanych. Nie rozmawiałyśmy o tym, ale dostawałyśmy od tych uprzywilejowanych raz buteleczkę perfum, czasem kawałek mydła albo inne rzeczy, które były organizowane i każda kobieta miała coś z tych artykułów kosmetycznych, więc mogłyśmy sobie wyobrazić, że każda miała kogoś, ponieważ skąd mogła posiadać te rzeczy.

Każdy dzień był taki sam. Dzień po dniu, niedziela była dniem pracy jak inne. Wstawałyśmy rano o 8.00, myłyśmy się, ubierałyśmy, piłyśmy kawę, potem sprzątałyśmy i wietrzyłyśmy pokój dzienny. Każda musiała trzymać porządek w swoim pokoju. Potem czytałyśmy. Tam było wiele książek dostępnych, ale żadnych politycznych. Potem przychodził obiad, po południu mogłyśmy znów trwonić czas, aż do wieczora. Kiedy więźniowie mieli wolny wieczór, musiałyśmy stać na baczność, musiałyśmy wejść do pokoju dziennego. My kobiety-więźniarki rozmawiałyśmy z nimi tylko o rzeczach nic nieznaczących. Wspominali czasem matkę albo siostrę, ale byli otępieli. Żyło się w trakcie dnia, a wieczorami było się zadowolonym, kiedy można było powiedzieć: znów nie „wypadłem”. W Buchenwaldzie nie byłyśmy tak ostro nadzorowane jak w Ravensbrück. Miało się więcej wolnego czasu, cały dzień, aż do tych dwóch przeklętych godzin wieczorami.

Kiedy miałyśmy swoje dni, nie musiałyśmy pracować. Pewnego razu jedna z więźniarek zaszła w ciążę. Odbierano jej dziecko kolejno, trzykrotnie w rewirze, więc nie raz, tylko trzy razy. Ona później zniknęła. Nie dostałyśmy żadnej antykoncepcji.

Byłyśmy cały czas pod kontrolą. Nie mogło się zdarzyć nic nadzwyczajnego. Tak więc zupełnie normalnie, do pokoju, na kobietę, zejść, wyjść z pokoju, 15 minut. Drzwi od strony korytarza miały dziurki i kiedy przychodzili nasi ukochani, przyklejałyśmy od wewnętrznej strony plastry. To zostało zauważone. Rapportführer Hofschulte, ta świnia, on z esesmanem Blankiem wieczorami, w trakcie wrzawy, biegali wzdłuż korytarza i wszędzie zaglądali. U dwóch kobiet był przyklejony plaster od środka. Obie zostały później ukarane. Musiały szyć rękawiczki dla więźniów, którzy pracowali w kamieniołomach i czapki więźniarskie. (...)

Gdyby nie było tych dwóch uprzywilejowanych więźniów, nie wiem, jak bym przeżyła. Tak jak oni mi powiedzieli, mogli być dla mnie pomocni, a ja wiedziałam, że to jedyna możliwość. Panowało ogólne otępienie. Życie już się po prostu nie liczyło, ponieważ oni jako ludzie zniszczyli wszystko. (...)

Polityka 19.2011 (2806) z dnia 03.05.2011; Historia; s. 52
Oryginalny tytuł tekstu: "Gniewałam się na Pana Boga"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Społeczeństwo

Wyjątkowo długie wolne po Nowym Roku. Rodzice oburzeni. Dla szkół to konieczność

Jeśli ktoś się oburza, że w szkołach tak często są przerwy w nauce, niech zatrudni się w oświacie. Już po paru miesiącach będzie się zarzekał, że rzuci tę robotę, jeśli nie dostanie dnia wolnego ekstra.

Dariusz Chętkowski
04.12.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną