Kaczyński nadzorca to przepis na katastrofę
Kaczyński jako nadzorca to przepis na katastrofę. Służb i PiS
Konstrukcja, która powstaje na naszych oczach, jest ewenementem na skalę światową. Nikt do tej pory, nawet w najbardziej opresyjnych systemach policyjnych, nie zdecydował się na podobne rozwiązanie. Napisać, że jest karkołomne, to za mało. To jakby Pałac Kultury nadbudować Kolumną Zygmunta, a od strony pl. Defilad dokleić do niego Stadion Narodowy. Albo inaczej – jakby Wojciecha Jaruzelskiego w 1981 r. mianować wicepremierem w rządzie Józefa Pińkowskiego, nadzorującego Czesława Kiszczaka, Floriana Siwickiego i Jerzego Bafię. Co i tak nie oddawałoby absurdu sytuacji, gdyż wiedza Jaruzelskiego na temat służb w przeciwieństwie do Kaczyńskiego – jakby jednak nie patrzeć – była duża, a cała czwórka należała do tej samej partii.
Skalę obecnej niedorzeczności potęguje to, że w tamtym systemie nadzór „czynników partyjno-rządowych” nad służbami był właściwie bezpośredni, czyli w rządzie, na poziomie ministerialnym.
Czytaj też: Wielka inwigilacja
Skomplikowana układanka, czyli kto komu podlega
Dziś nawet bez prezesa-wicepremiera i tak jest to konstrukcja wystarczająco skomplikowana, a przez to mało wydolna i przejrzysta. Formalnie wszystkie służby podlegają premierowi. Ale w jego imieniu nadzoruje je minister-koordynator, czyli Mariusz Kamiński. Żeby było ciekawiej, Kamiński w hierarchii stoi wyżej niż Mateusz Morawiecki, bo jest wiceprezesem PiS.
Ale nawet Kamiński nie ma pełnej władzy nad służbami.