Kongres założycielski Nowej Lewicy przebiegał bez większych niespodzianek. Wybory na współprzewodniczących wygrali ci, którzy mieli wygrać, czyli Włodzimierz Czarzasty i Robert Biedroń. Żaden z poważnych kandydatów nie odważył się wystartować przeciwko dotychczasowym liderom SLD i Wiosny. Próżnię starał się wypełnić jedynie Piotr Rączkowski, przedstawiciel eseldowskiego betonu. Zapewne wystawiony głównie po to, aby sprzeciwiający się fuzji z Wiosną starzy towarzysze mogli się policzyć. Szerzej nieznany kandydat dostał trochę ponad 10 proc. głosów. Co oznacza, że poparł go mniej więcej co piąty delegat z dawnego Sojuszu.
Dobry pomysł, fatalne wykonanie
Czarzasty dopiął więc swego i ostatecznie zrealizował trudny projekt. Pomysł wydawał się ryzykowny, chociaż sensowny: połączyć dwa mocno odmienne środowiska, które zarazem bardzo się potrzebowały. Sojusz był stary i zmurszały, ale miał ludzi, struktury i trochę pieniędzy. Wiosna nie miała materialnych zasobów, ale za to nadawała na podobnych falach co młodziaki z Instagrama. Jeden miał więc to, o czym drugi marzył. Nie bez znaczenia było też to, że wyborcy wolą, kiedy politycy tej samej opcji współpracują, zamiast sobie podstawiać nogi. Można więc było liczyć na jakąś wartość dodaną w sondażach.
Ale już wykonanie było fatalne, co wprost obciąża Czarzastego. Już na pierwszym etapie łączenia SLD z Wiosną ujawniła się jego natura politycznego krętacza. Zamiast wyłożyć karty na stół i po prostu przekonać swoją macierzystą formację do ryzykownej operacji, wolał mówić półsłówkami i stosować chytre wrzutki.