PiS nigdy nie cierpiał na nadmiar demokracji wewnętrznej, a teraz będzie jej jeszcze mniej. Ogłoszona po posiedzeniu komitetu politycznego kolejna reforma struktur przyniesie wzmocnienie centrali w stosunku do władz okręgowych. Z 41 okręgów zrobi się 94 (zbliżonych do okręgów senackich), co w oczywisty sposób zmniejszy władzę lokalnych prezesów – im więcej ich będzie, tym mniej będą mogli.
Czytaj też: Alians z PiS w wersji light? Opozycja kopie sobie polityczny grób
Prezes ma zawsze rację
Zwłaszcza że stanowiska baronów stracą politycy zasiadający w rządzie lub prezydium Sejmu, którzy poza władzą w terenie mieli mocną pozycję na Nowogrodzkiej. Dotyczy to m.in. ministra spraw wewnętrznych Mariusza Kamińskiego (dotychczas szef PiS w Warszawie i tzw. obwarzanku), wicepremiera Jacka Sasina (okręg chełmski), ministra infrastruktury Andrzeja Adamczyka (Kraków), szefa kancelarii premiera Michała Dworczyka (Wałbrzych), marszałek Sejmu Elżbiety Witek (Legnica) oraz kilku wiceministrów.
Ktoś nieobeznany ze zwyczajami PiS mógłby pomyśleć, że odbędzie się teraz seria wyborów prezesów tych nowych okręgów, w których lokalni działacze – albo i wszyscy członkowie partii – będą mogli wybrać swoich szefów, tak jak to wygląda w wielu innych partiach. Skądże. – W PiS mamy ten przywilej i zaszczyt, że ostateczne słowo należy zawsze do prezesa PiS. Pan prezes będzie powoływał pełnomocników okręgowych – ogłosił sekretarz generalny partii rządzącej Krzysztof Sobolewski po posiedzeniu komitetu politycznego.
Intencją Jarosława Kaczyńskiego jest ożywienie nieruchawej po epidemii partii. Na niedawnym posiedzeniu klubu parlamentarnego prezes ocenił nawet, że struktury są „w zapaści”. To zresztą jeszcze jeden powód, dla którego Kaczyński nie chciał starać się o skrócenie kadencji Sejmu i przyspieszenie wyborów.
Czytaj też: Wojenny wstrząs. Nadzieje, że PiS się zmieni, od początku były płonne
Mniejsze okręgi, mieszana ordynacja?
Ale zmiana kształtu organizacyjnego partii rządzącej natychmiast uruchomiła inne spekulacje – że PiS znów rozważa zmianę ordynacji do Sejmu, a zwiększenie liczby okręgów partyjnych koresponduje z chęcią pomniejszenia okręgów wyborczych. PiS, pojętny uczeń węgierskiego Fideszu, od dawna igra bowiem z myślą napisania takiej ordynacji, która utrwali przewagę tej partii w parlamencie.
Pomysły w szczegółach są różne, ale myśl za nimi stojąca jest jedna: okręgów miałoby być więcej, co podniosłoby realny próg wyborczy do kilkunastu procent. Gdyby np. okręgów było sto, to w każdym mieszkańcy wybieraliby czterech–pięciu posłów, co w praktyce oznaczałoby wykluczenie z podziału mandatów partii o poparciu od pięciu do 12 proc.
Inny wariant to wprowadzenie ordynacji mieszanej, takiej jak w Niemczech, gdzie – plus minus – połowa deputowanych pochodzi z okręgów jednomandatowych, a połowa z partyjnych list. Andrzej Stankiewicz w podkaście „Stan po Burzy” wspomniał z kolei o pomyśle, by uzależnić liczbę mandatów w okręgu od liczby jego mieszkańców w taki sposób, by w większych miastach stworzyć duże okręgi, a na prowincji mniejsze. Faworyzowałoby to oczywiście PiS, który mógłby liczyć na zdecydowaną większość mandatów z małych okręgów i pojedyncze zdobycze w dużych miastach.
Czytaj też: Bezwzględny PiS liczy na naiwność. 7 nowych legend wojennych
Ezopowe odpowiedzi
Pomysły zatem są (a parę lat temu były nawet plotki, że powstał już projekt ustawy), ale powstaje pytanie, czy zmiana ordynacji jest realna.
Pytany o to wicerzecznik prasowy PiS Radosław Fogiel odpowiedział następująco: „Żadnych decyzji co do zmiany ordynacji nie ma. Oczywiście takie analizy trwają nie tylko w naszej partii. Jestem przekonany, że trwają również w partiach opozycyjnych, trwają na katedrach politologicznych rozmaitych uczelni. O tym warto rozmawiać, bo procedura wyborcza powinna za każdym razem być konstruowana w ten sposób, aby w jak najlepszy sposób odzwierciedlać wolę obywateli”. Ta ezopowa wypowiedź jest umiarkowanie pomocna; wynika z niej może jedynie tyle, że PiS chciałby, ale nie wie, czy może.
Zdolność obozu władzy do przeprowadzania trudnych operacji politycznych znacząco bowiem spadła w porównaniu z poprzednią kadencją – wraz ze spadkiem jego spójności. A zmiana ordynacji idąca w kierunku utrwalenia hegemonii PiS uderzałaby w długofalowe interesy Solidarnej Polski Zbigniewa Ziobry, walczącej o zdolność do samodzielnego bytowania; bez głosów ziobrystów żadnej zmiany przeprowadzić się zaś nie da. Nie wiadomo też, jak zachowałby się Paweł Kukiz, który jest zwolennikiem nowelizacji prawa wyborczego, ale publicznie opowiadał się za tym, by zmiany zaczęły obowiązywać dopiero w 2027 r., by Polacy zdążyli się z nimi zapoznać.
Czytaj też: Partia Kaczyńskiego i partia Ziobry. Co jeszcze czeka ten związek?
Prezydent, Bruksela, Waszyngton...
PiS musiałby sobie też zagwarantować zgodę Andrzeja Dudy, który już raz – w 2018 r. – zawetował forsowaną przez PiS nowelizację ordynacji do europarlamentu. Prezydent tłumaczył wtedy, że zmiana narusza zasadę proporcjonalności wyborów i interesy mniejszych ugrupowań. Duda miał zasugerować, że nie podpisałby podobnej nowelizacji ordynacji do Sejmu.
Można się też domyślać, że pomysł PiS natrafiłby na opór nie tylko opozycji, lecz także Brukseli i Waszyngtonu. A wbrew temu, co mówią rządzący, oba te ośrodki mają narzędzia, by zniechęcić PiS do uchwalenia nowej ordynacji bądź skłonić Dudę do jej zawetowania.
Jeśli więc nawet PiS zdecyduje się na ordynacyjną szarżę, to wcale nie musi się ona zakończyć sukcesem, a koszty polityczne – mobilizacja opozycji i jej wyborców oraz wrażenie, że rządzący chcą manipulować prawem wyborczym, by zapewnić sobie trzecią kadencję – mogą się okazać wysokie.
Czytaj też: Święty PiS na wojnie, nie tykać