Marian Turski to dla tzw. prawicy, a zwłaszcza dla jej antysemickiej części, wielki kłopot. W zasadzie jest nietykalny – jako jeden z ostatnich świadków Zagłady, niekwestionowany autorytet w kwestiach z nią związanych oraz dziennikarz o gigantycznym dorobku. Jednocześnie jest – w optyce prawicowej – „atrakcyjnym” przykładem Żyda komunisty, uwikłanego w pracę na rzecz instytucji rodzącego się w Polsce stalinizmu, a więc żywym dowodem na potwierdzenie tezy, że komunizm to generalnie sprawka Żydów, a żydowska tożsamość i polski patriotyzm wzajemnie się wykluczają. Chciałoby się więc bardzo tego Turskiego ugryźć, a tymczasem da się co najwyżej poszarpać mu nogawki.
Mimo to publicyści z obozu skrajnej prawicy, tacy jak Samuel Pereira, atakują go od początku 2020 r., kiedy to zasłynął przemówieniem wygłoszonym z okazji 75. rocznicy wyzwolenia obozu Auschwitz-Birkenau. Fraza Turskiego „Auschwitz nie spadło z nieba” stała się ważnym i znanym memento przypominającym, że Zagłada Żydów poprzedzona była wieloletnim narastaniem antysemityzmu w różnych krajach i środowiskach. Przypominanie zaś o antysemityzmie i oczywistym związku, jaki zachodzi pomiędzy działalnością skrajnie prawicowych i antysemickich organizacji a Zagładą, wywołuje u współczesnych wielbicieli przedwojennych organizacji faszystowskich wściekłość. Bo z trudną prawdą już tak jest, że uczciwych zawstydza, a w pozostałych wzbudza agresję.
Wyciąga się Turskiemu jakiś epizod
Mogę sobie tylko wyobrażać, co czuje antysemita, widząc, jak gigantycznym autorytetem – kompletnie nieporównywalnym z niczym, o czym może marzyć jakikolwiek bohater wyobraźni takiej czy innej prawicy –