W żadnej kampanii wyborczej III RP nie mówiło się aż tyle o wojsku i militariach. Można skwitować: to naturalne, skoro w Europie trwa wojna. Ale przecież wybory w 2015 r. również miały miejsce w czasie, gdy w Donbasie trwały starcia, kilka miesięcy wcześniej toczyła się bitwa o donieckie lotnisko, a pierwsze dłuższe zawieszenie broni weszło w życie we wrześniu. Wtedy sprawy bezpieczeństwa i obronności były istotne, ale nie pierwszoplanowe. Rok po szczycie NATO w Walii, gdy Polska dopiero szykowała się do fali dużych zakupów zbrojeniowych – zresztą krytykowanych w kampanii, jak caracale i patrioty – obronność nie była tak kluczowa, przegrywała z polityką socjalną, godnościową, historyczną.
Program PiS zatytułowano wtedy: „Zdrowie, Praca, Rodzina”, sprawy bezpieczeństwa znalazły się w ostatnim rozdziale.
Czytaj też: Kręgi nad Polską. Czy Putin da Łukaszence broń jądrową?
Korepetycje Kaczyńskiego z wojska
Osiem lat u władzy plus jeszcze głębsze ryzyko dla bezpieczeństwa w regionie zmieniły podejście. Partia rządząca nauczyła się używać – i nadużywać – haseł związanych z zagrożeniem i promować swoje recepty na ich zniwelowanie. Robi to w typowym dla siebie stylu: niewysublimowanym, topornym, często posługując się półprawdami, naginając fakty. Ale wspierani machiną własnych mediów liderzy PiS skutecznie nasycają przestrzeń informacyjną przekazem, z którego wynikać ma brak wyborczej alternatywy dla utrzymania bezpieczeństwa, wzmacniania siły wojskowej i obrony niepodległości kraju. Wojsko, zbrojenia, a nawet wizja przyszłej wojny to na razie jeden z głównych tematów prekampanii, czyli objazdu po kraju Jarosława Kaczyńskiego, którego tezy powtarzają i wzmacniają premier Mateusz Morawiecki i wicepremier Mariusz Błaszczak, politycy drugiego i trzeciego szeregu.
Kaczyński kreśli wizję armii potężnej, zdolnej powstrzymać napaść Rosji i nawet nie tyle zadać jej bolesny odwet, ile nie dopuścić, by w ogóle poważyła się na atak. Przeszedł ewolucję. Przez większość politycznej kariery nie wykazywał publicznie zainteresowania wojskiem ani obronnością. Kilka razy wypowiadał się na tematy strategiczne, jak celowość powołania europejskiej armii czy możliwość wejścia przez Polskę do grona krajów, którym USA udostępniają broń jądrową. Dziś w przemówieniach sypie nazwami sprzętu, wylicza rodzaje formacji wojskowych, podaje dane taktyczno-techniczne. Opowiada czasem jeszcze coś myląc, czegoś nie dopowiadając, coś przekręcając – jak np. moździerz Rak o sześciu czy ośmiu lufach (konstruktorzy z Huty Stalowa Wola pewnie turlali się ze śmiechu). Ale taki jest prezes PiS, który stara się sprawiać wrażenie, że wie, o czym mówi, a w każdym razie mówi to, o czym nieraz usłyszał od profesjonalistów i fachowców.
Fakt, że ponad 70-letni Kaczyński zabrał się do nauki w dziedzinie, którą mało znał, może budzić uznanie. Z drugiej strony trzeba sobie zadać pytanie, czy na pewno jest już wystarczająco kompetentny. Niemal pewne, że to, o czym dziś tak chętnie mówi, poznał głębiej dopiero wtedy, gdy był wicepremierem, szefem komitetu ds. bezpieczeństwa narodowego i spraw obronnych. Sam przyznał, że zajmował się wówczas głównie czytaniem stosów dokumentów. Nie wiemy, co w nich dominowało. Kiedyś zdradził, że poznał prace modnego pisarza i analityka Jacka Bartosiaka. Później dezawuował jego koncepcję niewielkiej, lecz świetnie uzbrojonej armii nowego wzoru, ale zapożyczył – pewnie nie tylko z tego źródła – koncepcję systemu rozpoznawczo-uderzeniowego czy obrony poprzez manewr ogniowy. Bo odstraszać Kaczyński zamierza za pomocą masy wojska i siły ognia, co Bartosiak uznaje za anachronizm, a prezes, przytaczając przykład konfliktu w Ukrainie, za realia wojny z Rosją, które należy przyjąć jako wytyczne.
Czytaj też: A polska artyleria? Mizerna. Z Rosją nie miałaby szans
Za Kaczyńskim trudno nadążyć
Mówi więc Kaczyński o armii wielkiej. Wraz z szefem MON przy okazji uchwalania ustawy o obronie ojczyzny przedstawiał docelową liczbę 300 tys. jako minimum. Miało się na nią składać ćwierć miliona wojska zawodowego i 50 tys. ochotników Wojsk Obrony Terytorialnej, którzy faktycznie są żołnierzami na kontrakcie, tyle że służby nie pełnią dzień w dzień. Już te 300 tys. wydawało się liczbą ogromną, trudną do osiągnięcia bez poboru, ciężką do utrzymania i uzbrojenia. A na spotkaniu w Toruniu pod koniec czerwca mówił już o 400 tys., zwiększając od niechcenia armię zawodową o jedną trzecią w stosunku do poprzedniego celu. Natychmiast pojawiły się komentarze, że w takim tempie liczbę pół miliona wojska osiągniemy do jesieni, a do przyszłorocznych wyborów będziemy konkurować już chyba tylko z Chinami. Żarty i złośliwości są o tyle uzasadnione, że odsłaniają nonszalancję w sprawach fundamentalnego znaczenia u polityka, którego słowa mają najwyższą moc sprawczą w państwie. Warto by poznać w szczegółach poważną doktrynę Kaczyńskiego, jeśli takowa istnieje, ale na razie musimy się zadowolić kolejnymi urywkami przemówień.
W Białymstoku w minioną sobotę Kaczyński rozrysował strukturę tej wielkiej armii, choć o 400 tys. żołnierzy już nie wspominał. Powiedział, że chce rozbudować siły lądowe do sześciu dywizji (obecnie w Wojskach Lądowych są trzy w pełni rozwinięte i czwarta w budowie). Plan sześciu dywizji zarysował już wcześniej Błaszczak i to samo w sobie nowością nie jest. Ale Kaczyński poszedł dalej, być może ujawniając coś, o czym Błaszczak miał dopiero powiedzieć. Lider PiS podkreślił, że wszystkie dywizje mają mieć strukturę czterobrygadową, a brygady czterobatalionową. Obecnie mają strukturę trójbrygadową, a większość brygad liczy po trzy bataliony bojowe. Jedynie nowo tworzona 18. dywizja zmechanizowana na wschodzie kraju jest bardziej muskularna i w brygadach ma mieć po cztery bataliony. Czwórkowy system sprawi, że brygady będą mieć po ponad 4 tys. wojska. Każda dywizja z czterema takimi brygadami, pułkami wsparcia i zabezpieczenia będzie strukturą liczącą ponad 20 tys. żołnierzy. Trzon wojsk lądowych liczyć ma więc według prezesa przynajmniej 120 tys. żołnierzy, dwa razy więcej niż obecnie. Nie trzeba mówić, jakiego rodzaju konsekwencje niesie to w zakresie finansowania, infrastruktury koszarowej i poligonowej, ilości sprzętu – no i jakie wyzwania rekrutacyjne stawia.
Za prezesem zresztą trudno nadążyć – dosłownie w czasie pisania tego tekstu okazało się, że dywizji ma być nawet siedem. Dodajmy do poprzedniego rachunku kolejne 20 tys. ludzi i kolejne 100 mld zł, bo tyle dziś wynosi z grubsza szacowany koszt ukompletowania dywizji wyłącznie w zakresie sprzętu i wyposażenia.
Najistotniejszym komponentem uderzeniowym i wydatkiem na wojska lądowe ma być wedle Kaczyńskiego artyleria – zarówno lufowa, jak i rakietowa. Prezes wielokrotnie na wiecach rozwodził się nad zaletami wyrzutni HIMARS, chwaląc się, że Polska zażyczyła ich sobie 500 sztuk, czyli więcej, niż do tej pory ich wyprodukowano na potrzeby sił zbrojnych USA i innych odbiorców. Przyznał, że to kosztowny pomysł, ale podkreślał, że to broń niezwykle skuteczna, celna i mająca największą siłę rażenia.
Tu znowu wyszło, że ktoś musiał prezesowi przygotować w miarę dokładne dane, bo opisując celność pocisków HIMARS-a, posługiwał się fachową terminologią o błędzie trafienia liczonym w metrach. Kaczyński mówi też o potrzebie zakupu „wielkiej liczby” armatohaubic Krab, z tym że nie tylko w Polsce, ale i w Korei Południowej. Polska ma potrzebować tyle dział, że przemysł krajowy nie będzie ich w stanie dostarczyć. Do tej pory, od umowy z 2016 r., HSW wysłała do jednostek ponad 80 Krabów, ale przynajmniej 18 trafiło na Ukrainę. Chwalił też moździerze Rak, choć zdarzyła mu się wpadka z ośmioma lufami – może chodziło o to, że w kompanii wsparcia ogniowego jest osiem moździerzy, może pomylił z wcześniej powtarzanym zdaniem o HIMARS-ach, które mają „sześć czy osiem pocisków” (poprawna odpowiedź: sześć).
Czytaj też: Czy przecenialiśmy armię Rosji? Mówi znany zachodni analityk
Kabaretowa dyskusja o bezpieczeństwie narodowym
Ale nie tylko artylerią walczyć ma polska armia według Kaczyńskiego. Zresztą to by ją zbyt mocno upodabniało do rosyjskiej. Prezes już dość swobodnie czuje się w wyliczaniu podstawowych rodzajów uzbrojenia, jak czołgi, transportery opancerzone, wozy bojowe czy samoloty, ale czasami wchodzi głębiej w szczegóły i fachową terminologię.
W Białymstoku zapowiedział, że poza samolotami F-35 Polska ma zakupić „amerykańskie samoloty przewagi powietrznej”. To określenie stworzono w czasach zimnej wojny do opisania dużych, ciężkich, dwusilnikowych myśliwców, których zadaniem była głównie walka z samolotami przeciwnika, prowadząca do wywalczenia przewagi i dominacji w powietrzu. Najbardziej rozpowszechnionym typem tego rodzaju maszyn był myśliwiec F-15 Eagle, a później samolot piątej generacji F-22 Raptor. Raptorów Ameryka wyprodukowała mniej niż 200, F-15 produkuje nadal w nowej wersji EX. Czy słowa Kaczyńskiego należy traktować jako zapowiedź ich zakupu? Byłaby to rewolucja, bo maszyn tych nie używał nikt w Europie poza siłami powietrznymi USA. Mają wiele zalet, takich jak duża szybkość i wielki udźwig uzbrojenia, ale należą do kosztownych w zakupie, utrzymaniu i obsłudze (F-15EX kosztuje ponad dwa razy więcej niż F-35). I trudno powiedzieć o nich, że są trudno wykrywalne.
W zasadzie każde kolejne przemówienie Kaczyńskiego zawiera pewien stały zestaw tez na temat obronności, ale niemal w każdym – celowo czy przypadkowo – zdarza się jakaś nowa wstawka. Traktować ich jako spójnej wizji nie ma co, bo jej nie tworzą. Z drugiej strony padają z ust najważniejszego dziś polityka, którego słowo już nieraz stawało się prawem czy oficjalną polityką. Dlatego szczególną uwagę należy zwracać, gdy Kaczyński mówi o pieniądzach. W zakresie obronności w zeszłym roku zaskoczył wszystkich, znienacka wprowadzając do ustawy o obronie ojczyzny zapis o minimalnych wydatkach rzędu 3 proc. PKB już od 2023 r. Wcześniej jego rządy zakładały 2,5 proc. w 2030 r. Teraz Kaczyński idzie jeszcze dalej. W kilku przemówieniach nadmieniał, że Polska będzie musiała przeznaczać na wojsko „znacznie więcej” niż owe 3 proc. PKB. W Kielcach wreszcie wskazał nowy poziom – 5 proc. Gdyby odnieść to do danych finansowych z tego roku, wynosiłoby to jakieś 150 mld zł. MON podał w maju, że w tym roku wydatki obronne wyniosą 2,4 proc. PKB, po dodaniu wszystkich składowych (budżet i Fundusz Wsparcia Sił Zbrojnych) to kwota 73,2 mld zł. Może sytuacja wymaga dwukrotnego zwiększenia wydatków, ale warto by nad tym odbyć jakąś szerszą dyskusję, zanim powie się – nawet będąc liderem partii rządzącej – że to niezbędne.
Warto też, by tak swobodnie rzucane liczby i kwoty powodowały reakcję opozycji, najlepiej w postaci rzetelnego komentarza. Niestety, odniesienia do opowieści Kaczyńskiego nie znalazłem. To raczej PiS komentował wystąpienia Radosława Sikorskiego, a nie na odwrót.
Resort Błaszczaka zapowiedział przedstawienie dokumentu opisującego rozwój sił zbrojnych do 2035 r. i można zakładać, choć bez gwarancji, że stawiane przez Kaczyńskiego tezy i jego wizje znajdą wyraz w szacunkach, strukturach, planach i budżetach. Sytuacja, w której z dnia na dzień w wiecowym przemówieniu zwiększa się liczbę niezbędnych Polsce dywizji czy dwukrotnie podnosi wydatki obronne – „bo tak się wydaje” – jest kabaretowym wydaniem dyskusji o bezpieczeństwie narodowym, a w ostateczności też kpiną z Wojska Polskiego.
Czytaj też: Rosjanie giną i walczą, walczą i giną. Mogą tak długo