Kraj

Dolę odpalić trzeba. PiS jedzie na firmowych sterydach i głupio się tłumaczy

Być może któraś z aferalnych kropel przeleje czarę politycznej goryczy? Być może któraś z aferalnych kropel przeleje czarę politycznej goryczy? Prawo i Sprawiedliwość / Facebook
25 na 27 europosłów PiS otrzymało darowizny na swoje kampanie wyborcze od nominatów partii na stanowiskach w spółkach skarbu państwa! – to wnioski z nowego reportażu TVN24. I gdzie tu równość wyborów? Takie rzeczy nie mają prawa się dziać i ludzie to rozumieją. Ale czy rozumieją to również Polacy?

To naprawdę ważne i godne uwagi. Jak dowiedzieliśmy się w poniedziałek 7 listopada z programu „Czarno na białym” w TVN24, aż 25 na 27 europosłów PiS otrzymało darowizny na swoje kampanie wyborcze od nominatów partii na stanowiskach w spółkach skarbu państwa! I gdzie tu równość wyborów? Ilu z tych 25 dostałoby się do europarlamentu bez tych pieniędzy? Rekordzistą był zaś Joachim Brudziński, który zebrał w ten sposób aż 484 tys. zł. Za tydzień dowiemy się więcej. Być może ujawnienie patologii w finansowaniu kampanii polityka typowanego na następcę Mateusza Morawieckiego, a nawet samego Jarosława Kaczyńskiego, poruszy sumienia wyborców? Zobaczymy. W każdym razie to nic pewnego.

Hojne darowizny na konta PiS

Tymczasem reporterzy Dariusz Kubik i Grzegorz Łakomski zajęli się w poniedziałkowym programie o wdzięcznym tytule „Do spółki z PiS” politykiem nieco lżejszego, choć niemałego przecież kalibru, a mianowicie byłym ministrem energii, obecnie zaś europosłem Grzegorzem Tobiszowskim, który od wdzięcznych za posady i zapewne drżących o ich utrzymanie podopiecznych z różnych spółek węglowych otrzymał marne 150 tys. zł. Program był i śmieszny, i straszny. Jako swego rodzaju socjologiczne studium partyjnego feudalizmu był bardzo przygnębiający, zaś jako studium psychologiczne politycznego cwaniaka, który przyparty do muru, wijący się i kłamiący, naprawdę zdawał się mimo wszystko sądzić, że jest porządnym chłopem, na którego naskoczyli dziennikarze wrogiej stacji, był na swój sposób zabawny.

Na początku Tobiszowski próbował ich nawet straszyć, lecz szybko spokorniał, przyjmując strategię umniejszania i bagatelizowania spraw. Co rusz twierdził, że ten czy ów prezes albo dyrektor, który wpłacił kilkanaście tysięcy, nie jest od niego zależny, a w ogóle to nawet nie wiedział, że ów kolega dokonał darowizny. O jednym powiedział, że go właściwie nie zna, a o innych, że zna i właściwie czemu mieliby na niego nie wpłacić, skoro są dobrymi kolegami? W kontrze do tych wyjaśnień słyszeliśmy wypowiedzi owych hojnych darczyńców, którzy twierdzili coś zupełnie innego w spawie znajomości z ministrem, a osobiste zależności po prostu wynikają z organizacji resortu i dat zatrudnień na wysokich stołkach górniczych przypadających na ministrowanie Tobiszowskiego.

Gdyby natomiast ktoś miał wątpliwości co do tego, że Tobiszowski doskonale wiedział, kto i ile zapłacił, z wyjaśnieniem pospieszył skruszony były skarbnik PiS Stanisław Kostrzewski. Każdy kandydat był dokładnie w takich sprawach informowany. Kostrzewski zapewnia również, że wpłaty tego rodzaju nie są spontaniczne, lecz ktoś musi je organizować. O swoim długoletnim koledze partyjnym i jego tłumaczeniach mówił ze śmiechem i niedowierzaniem.

Radosne deklaracje nepotyzmu

Rzeczywiście Grzegorz Tobiszowski i podlegli mu prezesi, członkowie zarządów i rad nadzorczych oraz dyrektorzy w rozmaitych spółkach węglowych zostali przez TVN24 przeczołgani jak rekruci. Biedny Tobiszowski stał się przy tym autorem powiedzenia, które najpewniej wejdzie do kanonu cytatów ze świata PiS: „To jest mój kolega. Ja mojego kolegę dałem na stanowisko”. To piękne powiedzonko odnosi się oczywiście do zatrudnienia na podstawie konkursu. Taka radosna deklaracja nepotyzmu ma w sobie coś kulturowo znaczącego. W pewnych środowiskach społecznych obdarowywanie kolegów stanowiskami uchodzi za cnotę, podczas gdy w praworządnym państwie traktowane jest jako patologia. I co mamy z tym dysonansem zrobić? Czy można obwiniać wilka za bycie wilkiem, a Tobiszowskiego za bycie Tobiszowskim?

Pewnie nie warto przytaczać ze szczegółami wszystkich tych żałosnych historyjek o ministrze, który załatwia posadę koledze, a potem otrzymuje od niego darowiznę na swoją kampanię wyborczą. Warto jednak wspomnieć choć kilka przykładów. Otóż najwięcej wpłat (ok. 70 tys. zł) miał Tobiszowski od kolegów w Polskiej Grupie Górniczej, której niemalże cały zarząd w ciągu dwóch kolejnych dni wpłacił po 12,5 tys. zł (w jednym przypadku 13 tys. zł). Czy to jest nieetyczne? – pyta retorycznie Tobiszowski. Oczywiście, że tak, odpowiadamy skwapliwe. Wiceprezesa PGG Piotra Bojarskiego Tobiszowski podobno nie zna. Ale Bojarski zna jego. Prezes Zarządu PGG Tomasz Rogala otrzymał stanowisko dzięki Tobiszowskiemu. Czemu się dziwić, że z wdzięczności dokonał wpłaty?

Wiceprezes Andrzej Paniczek też był hojny, ale rozmawiać nie chce. Krzysztof Mikuła z zarządu Huty „Pokój” oraz Węglokoksu nie tylko zapłacił – po godzinach kierował kampanią wyborczą Tobiszowskiego. Jacek Srokowski zapłacił szczególnie dużo, bo aż 30 tys. zł. Tobiszowskiemu zawdzięcza stanowisko szefa Jastrzębskiej Spółki Węglowej, czyli JSW Innowacje. Marek Akciński dał połowę tego – szefuje radzie nadzorczej Huty „Pokój”. Marek Palka, prezes Huty „Łabędy”, to nawet sam z ulotkami Tobiszowskiego po mieście ganiał. Może już wystarczy – dużo tego. Dużo, ale pieniądze w sumie nie tak wielkie. Dla tych prezesów i dyrektorów, zarabiających rok w rok miliony, te datki na kampanię to właściwie grosze. Lecz, jak to mówią, „grosz do grosza, a będzie kokosza”. W Parlamencie Europejskim Tobiszowski krzywdy nie ma. W końcu się odkuł za te lata bidowania w rządzie.

Płacą, jak płaci się haracz

Mnożą się te doniesienia o wpłatach na cele partyjne dokonywanych przez członków rad nadzorczych i dyrektorów w obsadzanych przez PiS spółkach skarbu państwa. Między innymi pisała o tym „Polityka”, wskazując przykład PZU – pięć osób z zarządu w ciągu kilku dni, od 14 do 20 października, wpłaciło na rzecz partii łącznie 225 tys. 750 zł. Nietrudno zdobyć takie dane, bo ustawa o finansowaniu partii politycznych nakazała od 1 lipca ujawniać wpłaty na stronach www. Nieformalnie politycy informują redaktorów „Polityki”, a także „Gazety Wyborczej”, że pilnowaniem wpłat zajmuje się minister aktywów państwowych Jacek Sasin i jego ludzie. Oficjalnie, rzecz jasna, wszyscy zaprzeczają, a o wpłatach mówią w taki sposób, jak gdyby nie wiedzieli, co może być w nich złego.

Kto wie, może niektórzy z nich naprawdę myślą, że jeśli nie naruszyli litery prawa bądź przynajmniej nie można tego udowodnić, to nie ma sprawy. Wielu ludzi nie zna pojęć moralnych i nie wie, czym jest korupcja, patologia politycznego klientyzmu, nie mówiąc już o tak subtelnym pojęciu jak konflikt interesów. Wyobrażają sobie, że prawo i tylko prawo decyduje o tym, co wolno, a czego nie wolno. A wpłaty na rzecz partii same przez się nie są nielegalne. To prawda, lecz namawianie do ich dokonywania, owszem, stanowi przestępstwo.

Dlaczego? Dlatego, że osoba sprawująca funkcję publiczną bądź też funkcję kierowniczą w kontrolowanym przez państwo sektorze gospodarki z rekomendacji kierownictwa partii politycznej i zależnie od jego woli może się obawiać, iż ewentualna odmowa wpłaty doprowadzi do utraty stanowiska. Jeśli osoby na intratnych stanowiskach, uzyskanych faktycznie dzięki nominacji partyjnej, wpłacają znaczne kwoty na swoją partię, to zachodzi domniemanie, że działają pod presją i – być może – wbrew własnej woli. Inaczej mówiąc, płacą, bo muszą. Tak jak płaci się haracz lub „dolę” w ramach nielegalnego procederu. I nawet gdyby się miało zdarzyć, że któryś z dyrektorów w spółce skarbu państwa z najszczerszej chęci, z czystej wdzięczności i bez żadnych nacisków dokonał znaczącej wpłaty, to i tak postąpiłby źle, gdyż nie jest w stanie skutecznie uśmierzyć podejrzeń opinii publicznej, że wpłata była warunkiem zachowania stanowiska. A zresztą wdzięczność też nie powinna być motywacją, bo stanowisko nie powinno być darem od partii. Co więcej, wysokie pensje menedżerów pochodzą z budżetu państwa, wobec czego finansowanie partii z tego rodzaju darowizn oznacza nadużycie finansowe i nadużycie władzy.

PiS i jego dobre obyczaje

Funkcjonariusze partii, członkowie ich rodzin i wszystkie osoby, co do których zachodzi choćby domniemanie, że otrzymały stanowiska (także w wyniku konkursu) ze względu na swoje koneksje polityczne, co do zasady nie powinny wpłacać żadnych środków na partię. Jest to kwestia zaufania publicznego i dobrych obyczajów. Obywatele mają bowiem prawo podejrzewać, że osoby takie nie działają w pełni dobrowolnie. Mają prawo podejrzewać i podejrzewają. Prezes czy dyrektor z partyjnej nominacji znajduje się bowiem w oczywistym konflikcie interesów, to znaczy w sytuacji, gdy określone działanie – formalnie dobrowolne i będące następstwem autonomicznej decyzji – jest dla działającego z uwagi na interes osobisty bardziej korzystne niż inne. Na przykład oddawanie partii jakiejś części swej pensji jest bardziej korzystne dla utrzymania stanowiska i dla kariery niż zaniechanie takich wpłat.

W „starych demokracjach” finansowanie partii politycznych oraz jej działalności propagandowo-wyborczej przez rozmaite pozornie niezależne organizacje otrzymujące dotacje państwowe z rąk partyjnych urzędników, podobnie jak sponsorowanie korzystnych dla władzy i partii rządzącej inicjatyw przez publiczne podmioty gospodarcze, to oczywista korupcja polityczna i patologia, której wykrycie oznacza wielki skandal, nierzadko kończący się upadkiem rządu. To samo dotyczy „odpalania doli” przez ludzi zajmujących intratne stanowiska z politycznego nadania. Takie rzeczy nie mają prawa się dziać i ludzie to rozumieją. Ale czy rozumieją to również Polacy? A zwłaszcza ta grupa wyborców, o którą toczy się dziś gra, czyli niezdecydowani, czy poprzeć Kaczyńskiego, czy Tuska? Jest obawa, że nie bardzo. Istota rzeczy tkwi bowiem w pojmowaniu problemu konfliktu interesów oraz w rozróżnieniu tego, co legalne, od tego, co przyzwoite i moralnie dopuszczalne. Inaczej niż na Zachodzie w Polsce pojęcie konfliktu interesu oraz wiedza o tym, jakie środki należy stosować, gdy występuje (bo nie zawsze da się go uniknąć), funkcjonują w przestrzeni publicznej marginalnie.

„Kwestia” Beaty Szydło

Można nawet wątpić, czy oficerowie Centralnego Biura Antykorupcyjnego (rzecz jasna bezczynni pomimo narastającego skandalu) mają jasność co do tego, jak poważna jest sprawa, z którą tu mamy do czynienia. Owszem, wiedzą doskonale, że wpłaty były inspirowane i koordynowane, lecz zapewne nielegalność tego procederu nie jest do końca dla nich oczywista. Być może widzą tylko ustawę zezwalającą na takie wpłaty, a nie widzą oczywistego konfliktu interesów. Wprawdzie CBA to nie PiS, jednakże jest to instytucja władzy, władzy tej posłuszna. Krzywdy jej nie zrobi, bo i z gliny podobnej jak ona jest ulepiona. A o tym, jak niska jest świadomość etyczna środowiska PiS, świadczy nie tylko głupie tłumaczenie się obdarowujących i obdarowanych, że wpłaty są legalne (nikt jak dotąd nie okazał wstydu ani nawet nie dał znaku, że rozumie, co mu się zarzuca).

Znacznie dalej w moralnej anomii posunęła się Beata Szydło, beneficjentka wpłat menedżerów spółek należących do Orlenu na jej kampanię wyborczą do europarlamentu w 2019 r. Nie dość, że powołała się na legalność tych wpłat, to w dodatku użyła argumentu godnego ucznia szkoły podstawowej, czyli „ale inni też dostawali”. Na Twitterze zamieściła taką oto zdumiewającą refleksję: „Uniesionym mediom radzę zastanowić się, dlaczego tematem mają być »wpłaty na kampanię Szydło«, skoro jest to kwestia dotycząca wielu innych polityków”. Cóż, można tylko przytaknąć – to faktycznie jest „kwestia”. Jako była doktorantka Wydziału Filozoficznego UJ Beata Szydło może nawet znać zapomniane już nieco znaczenie słowa „kwestia”, czyli „problem natury etycznej”. Ale czy faktycznie to właśnie miała na myśli? Wątpię.

Jak zawsze, gdy wychodzi na jaw wielka afera z politykami PiS w rolach głównych, rodzi się w nas nadzieja, że społeczeństwo nareszcie się tym przejmie. Dotychczas nadzieje te były płonne. Być może jednak któraś z tych aferalnych kropel przeleje czarę politycznej goryczy? Może właśnie teraz?

Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Społeczeństwo

Wyjątkowo długie wolne po Nowym Roku. Rodzice oburzeni. Dla szkół to konieczność

Jeśli ktoś się oburza, że w szkołach tak często są przerwy w nauce, niech zatrudni się w oświacie. Już po paru miesiącach będzie się zarzekał, że rzuci tę robotę, jeśli nie dostanie dnia wolnego ekstra.

Dariusz Chętkowski
04.12.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną