Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Kraj

Prezydencki projekt w sprawie UE. Polsce grozi paraliż w Europie

Andrzej Duda wygłasza orędzie, 6 czerwca 2023 r. Andrzej Duda wygłasza orędzie, 6 czerwca 2023 r. Sławomir Kamiński / Agencja Wyborcza.pl
Andrzej Duda chce kształtować stanowisko Polski na unijne szczyty i mieć wpływ na kluczowe nominacje. Przy okazji powoli ujawnia się możliwy pomysł na prezydenturę w razie porażki jego obozu, czyli „rząd PiS na wychodźstwie”.

Andrzej Duda znalazł się w fatalnej sytuacji. W ostatnim roku wielu obserwatorów z uznaniem komentowało jego inicjatywy w dziedzinie obronności (w tym np. współpracę z USA w ramach tzw. bukaresztańskiej dziewiątki), bliskie relacje, także osobiste z prezydentem Ukrainy Wołodymyrem Zełenskim, czy korygowanie niektórych błędów własnego obozu (weto wobec lex TVN czy dwóm wersjom lex Czarnek). Pojawiały się głosy, że prezydent po ewentualnie przegranych przez PiS wyborach mógłby dogadać się jakoś ze zwycięzcami, w nadziei np. na poparcie w staraniach o któreś z ważnych stanowisk międzynarodowych.

Ucieczka do przodu po podpisaniu lex Tusk

Ostatnia decyzja, o podpisaniu ewidentnie niekonstytucyjnej ustawy o tzw. komisji badającej wpływy Rosjan, rozwiała nadzieje części publicystów i polityków opozycji na to, że mamy tu do czynienia z budową jakiejś własnej pozycji politycznej przez Andrzeja Dudę obok obozu PiS. Prezydent, podpisując lex Tusk, jednoznacznie opowiedział się po stronie PiS w nadchodzącej kampanii wyborczej, dając partii do ręki potencjalną propagandową amunicję i symbolicznie niszcząc – po raz kolejny – swoją funkcję strażnika konstytucji. Sygnując lex Tusk, zapisał się do pisowskiej nagonki na lidera opozycji.

Nie przewidział tylko jednego – że spotka się to z tak ostrą reakcją opinii publicznej, co doprowadziło do nadspodziewanej mobilizacji obywateli na marsz 4 kwietnia oraz spotkało się z mocnym potępieniem przez amerykańskich i europejskich sojuszników. Pozycja wygodnego dla Amerykanów partnera w pisowskiej Polsce mocno ucierpiała. Kolejne ruchy prezydenta – w tym wysłanie ustawy do Trybunału Przyłębskiej czy propozycja nowelizacji usuwającej niektóre wady ustawy, choć nie wszystkie – były tylko nieudolnymi próbami ograniczania strat, jakie prezydent wywołał własnymi decyzjami.

I w ten sposób można też interpretować jego najnowszy krok: przedstawienie projektu ustawy dotyczącej „współpracy” z rządem w najważniejszych unijnych sprawach. Prezydent rozpoczął od wtorkowego orędzia, w którym zapowiedział szybkie złożenie tego od dawna zapowiadanego projektu. Ubrał się w szaty proeuropejskie, twierdził, że w referendum przed 20 laty głosował „za” i opowiadał, „jak dobrą decyzją było wejście do Unii”. Projekt ustawy przedstawiał z kolei jako element ponadpartyjnej współpracy w sprawach unijnych „rządów o różnych barwach politycznych – prawicy, lewicy, ludowców”.

Złamanie zasad i konstytucji, paraliż w sprawach europejskich

Zgodnie z ostatnią logiką prezydenta oznaczało to złożenie konfrontacyjnego i niekonstytucyjnego projektu. I tak się też stało. Według niego rząd będzie musiał uzgadniać swoje stanowiska na unijne szczyty z prezydentem. Prezydent będzie też miał prawo weta wobec kluczowych nominacji Polski w Unii Europejskiej, w tym komisarza UE czy sędziego TSUE. Będzie też mógł w każdej chwili sam się wysłać na szczyt unijny, jeśli będzie miał taką fantazję – co oznacza, że dla premiera przy stole obrad już nie będzie miejsca. Zgodnie z obecnym regulaminem w szczytach Unii (oficjalnie: posiedzeniach Rady Europejskiej) może dziś uczestniczyć tylko jeden reprezentant kraju.

Te pomysły w otwarty sposób łamią zasady prowadzenia polityki międzynarodowej i europejskiej w Rzeczpospolitej. Zgodnie z konstytucją to rząd prowadzi w Polsce politykę zagraniczną. Po gorszących „sporach o krzesło” między Lechem Kaczyńskim a Donaldem Tuskiem po 2007 r., kiedy prezydent ścigał się z premierem, żeby dotrzeć na szczyt do Brukseli, raz na zawsze – wydawałoby się – rozstrzygnął to Trybunał Konstytucyjny w 2009 r.

Zgodnie z postanowieniem Trybunału to rząd – bez udziału prezydenta – ustala stanowisko na szczyty Unii. Co do zasady to premier reprezentuje Polskę na unijnych szczytach i przedstawia to ustalone stanowisko. Prezydent może podjąć decyzję o udziale w jakimś konkretnym szczycie, ale musi zgodnie z konstytucją współdziałać z premierem i rządem. Posiedzenia Rady Europejskiej – przypomnijmy – odbywają się co najmniej raz na pół roku (zwykle częściej) i w tzw. konkluzjach podejmują kierunkowe decyzje o polityce Unii, które potem Komisja Europejska, służby prawne Rady i Parlament Europejski pracowicie przekuwają w szczegółowe akty prawne.

W największym skrócie ustawa ma więc pozwolić prezydentowi sparaliżować politykę europejską nowego rządu. A to w Europie zapadają kluczowe decyzje związane z gospodarką, rozwojem kraju, współdziałaniem z partnerami; szacuje się, że 70–80 proc. legislacji w kraju to część prawa europejskiego. Nowy rząd nie będzie mógł kichnąć w sprawach europejskich bez zgody prezydenta. Co więcej, pozycja Polski w Unii – kraju mającego dwa odrębne ośrodki kształtujące politykę europejską – ulegnie jeszcze dalszej marginalizacji.

Okopy św. Trójcy w kancelarii Dudy?

Już decyzja o lex Tusk pokazała, że prezydent postanowił związać się do końca swojej kadencji bliskim węzłem ze swoim obozem politycznym – na dobre i na złe. W innym wypadku nie narażałby się na potężny polityczny koszt podpisaniem tego niekonstytucyjnego gniota o nieukrywanym, czysto propagandowym celu. Projekt ustawy unijnej to kolejny krok w tym kierunku. Pomysły o jakimś „niezależnym kursie” prezydentury w razie kohabitacji z obecną opozycją stają się mrzonkami.

Owszem, można się zastanawiać, czy ten projekt nie ma tylko wydźwięku propagandowego. Mogłoby chodzić o pokazanie wyborcom: „zobaczcie, nie ma co głosować na opozycję, bo tak i tak sobie nie porządzi”. Ale o tym, jaki jest jej realny cel, pokażą głosowania w Sejmie. Ustawa, żeby zostać uchwalona, potrzebuje bowiem poparcia całego obozu Zjednoczonej Prawicy. A dlaczego PiS miałby zwiększać uprawnienia prezydenta „na piękne oczy”? Prezydenta, który już kilka razy jednak trochę obozowi władzy „bryknął” – choć nigdy w zasadniczych sprawach i nigdy na długo. Nowogrodzka będzie chciała – w razie potrzeby – przechwycić te nowe kompetencje prezydenta.

Poparcie dla projektu unijnego Dudy może więc oznaczać, że między prezydentem a PiS układa się już deal, przekształcający – w razie porażki PiS w wyborach – Kancelarię Prezydenta w okopy św. Trójcy czy też „rząd PiS na wychodźstwie”. Taką rolę rolę pełniła w dużym stopniu kancelaria Lecha Kaczyńskiego po 2007 r., choć oczywiście z wieloma modyfikacjami: prezydent Lech Kaczyński miał swoją własną pozycję polityczną oraz skłonność do kompromisu z drugą stroną w niektórych kluczowych dla kraju sprawach (np. przyjęcia traktatu lizbońskiego regulującego do dziś działanie UE).

W przyszłej kancelarii Dudy pod ewentualnymi rządami dzisiejszej opozycji o taką koncyliacyjność będzie dużo trudniej. Kancelaria Prezydenta może zostać „wzmocniona” politycznymi nominacjami prosto z Nowogrodzkiej, stać się pisowską wyspą na środku państwa i starać się skutecznie paraliżować działania ewentualnego przyszłego rządu. Może to i spekulacje, ale najnowszy projekt przygotowany przez prezydenta daje im solidne podstawy.

Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną