Kraj

Afera wizowa. Prof. Duszczyk dla „Polityki”: PiS przeciw imigracji? Twarde dane temu przeczą

Posiedzenie Sejmu 6 lipca 2023 r. W drugim rzędzie Piotr Wawrzyk i minister spraw zagranicznych Zbigniew Rau Posiedzenie Sejmu 6 lipca 2023 r. W drugim rzędzie Piotr Wawrzyk i minister spraw zagranicznych Zbigniew Rau Paweł Wodzyński / East News
Tu chodzi o wiarygodność polskich wiz i jeżeli sprawa nie zostanie możliwie szybko wyjaśniona, te dokumenty mogą zostać uznane za podejrzane – mówi prof. Maciej Duszczyk z Ośrodka Badań nad Migracjami Uniwersytetu Warszawskiego.

NORBERT FRĄTCZAK: Afera wizowa w MSZ budzi sporo kontrowersji. I to nie tylko związanych z ujawnieniem, że politycy partii rządzącej stworzyli nielegalny kanał przerzutu imigrantów z Afryki i Azji przez Europę do USA. Niektóre media i politycy podważają skalę tego procederu. Jak pan ją ocenia?
PROF. MACIEJ DUSZCZYK: Żeby była jasność: myślę, że nie było żadnego otwartego kanału migracyjnego. To nie ta skala. Wygląda to jednak na, oby tylko incydentalne, wykorzystywanie wiz szengeńskich przyznanych osobom spoza Europy do migracji do Stanów Zjednoczonych przez Meksyk.

W obecnie dyskutowanej aferze wizowej widzę dwie kwestie, które jednak trzeba rozdzielić: korupcyjną i nieprawidłowości. Prokuratura postawiła zarzuty siedmiu osobom, jak rozumiem, właśnie w związku z korupcją. Ktoś brał pieniądze za obejście procedury wydawania wiz. Tu nawet nie chodzi o przyspieszenie procedury, tylko prawdopodobnie o to, że osoby, które nie uzyskały wcześniej zgody na wjazd do Unii Europejskiej, dostały ją w zamian za korzyść majątkową. To jedna rzecz.

Druga dotyczy kilkuset tysięcy wiz, o czym mówią posłowie KO, wydanych potencjalnie z naruszeniem procedur. W ich przypadku nie mówimy o zjawisku korupcyjnym, bo na taką skalę byłoby to raczej niemożliwe, tylko o niedopełnieniu przez kogoś procedur przy wydawaniu wiz. Jak to mogło wyglądać, opowiem na przykładzie: gdy ktoś dostaje zezwolenie na pracę, np. w zawodzie informatyka, to polskie służby sprawdzają go pod kątem bezpieczeństwa, a konsul ustala, czy dana osoba ma faktyczne uprawnienia do wykonywania tego zawodu. Jeżeli ich nie ma – nie dostaje wizy. Jeżeli uzyskała wizę bez sprawdzenia uprawnień – mamy do czynienia z nieprawidłowością. Nie korupcją, tylko zaniedbaniem urzędniczym. Paradoksalnie ten drugi wariant może być gorszy, bo pokazuje systemowy problem.

Czytaj też: Czy PiS zapłaci za wizy? Wystraszył się nie na żarty

Pochylmy się nad pierwszą kwestią. Czy wcześniej były sygnały, że wizę do Polski można sobie kupić?
Nie mam wiedzy o takich sytuacjach, to jest wiedza operacyjna służb specjalnych. Wiem natomiast, że pewne nieprawidłowości w systemie wydawania wiz były wcześniej zgłaszane m.in. przez pracodawców i szkoły wyższe. Przykład: uzyskanie wizy studenckiej na takich uczelniach jak Uniwersytet Warszawski, Jagielloński czy Adama Mickiewicza jest bardzo trudne. Studenci nierzadko spóźniają się na rok akademicki, ponieważ nie mają szansy na rozmowę z konsulem. Z kolei niektóre uczelnie prywatne uzyskiwały terminy na taką rozmowę bardzo szybko. Podobnie było z pracodawcami: jednym firmom bardzo szybko rozpatrywano wnioski, innym nie. Na takie działania zwracała uwagę m.in. Konfederacja Lewiatan. Nie mamy podstaw, by sądzić, że miało to związek z korupcją, ale problemy były nagłaśniane przez różne instytucje, a mimo to nikt się nimi nie zajął.

W sprawie afery wizowej rząd przyjął, delikatnie mówiąc, niejednoznaczne stanowisko. Na początku próbowano przekonywać, że powodem dymisji wiceszefa MSZ Piotra Wawrzyka był „brak satysfakcjonującej współpracy”. Teraz resort informuje o zwolnieniu dyrektora Biura Prawnego i Zarządzania Zgodnością MSZ Jakuba Osajdy. Zapowiedziano też nadzwyczajną kontrolę w Departamencie Konsularnym i wypowiedzenie umów wszystkim firmom outsourcingowym, którym powierzono zadania związane z przyjmowaniem wniosków wizowych. Jak pan ocenia te reakcje?
Dobrze, że osoby podejrzane w tej aferze straciły stanowiska, bo nie mogą mataczyć przy jej wyjaśnianiu. Pierwsze spostrzeżenie jest takie, że mamy do czynienia z bardzo poważnym problemem, który MSZ próbuje jakoś posprzątać, prawdopodobnie z powodu nacisków państw strefy Schengen. Schengen opiera się na zaufaniu, a interwencje zgłaszane do MSZ mają związek z wymianą informacji między państwami członkowskimi. Tu chodzi o wiarygodność polskich wiz i jeżeli sprawa nie zostanie możliwie szybko wyjaśniona, te dokumenty mogą zostać uznane za podejrzane. Dlatego dobrze, że resort w Polsce stara się to posprzątać. Tylko to jest reakcja wymuszona i bardzo, ale to bardzo spóźniona i pytanie, czy wystarczająca.

Tym, co mnie niepokoi, jest zapowiedź kontroli we wszystkich konsulatach. Instytucje te będą się teraz bardzo mocno przygotowywać do tych kontroli, co znacznie opóźni wydawanie wiz, o ile w ogóle nie wstrzyma całej procedury. Zerwanie umów z firmami outsourcingowymi jeszcze pogłębi problem – wszystkie osoby, które za pośrednictwem tych firm ubiegały się o wizy, będą miały te procedury zawieszone i nie wiadomo, co z nimi będzie. To jeden problem. Drugi jest taki, że nie wiemy, czy firmy te były nieuczciwe czy uczciwe, i jeżeli nie udowodnimy im, że nadużyły systemu i ich działalność była niezgodna z kodeksem wizowym Schengen, to zażądają odszkodowań od państwa polskiego za bezpodstawne zerwanie umów.

Czytaj też: Zagranica korupcję w systemie wizowym sygnalizuje od dawna

Jak powinny wyglądać prawidłowe reakcje rządu w sprawie afery wizowej?
Trudno mi na to pytanie odpowiedzieć, bo nie mam pełnej wiedzy, co się tam wydarzyło i jakie ma realne skutki. Działania korupcyjne to oczywiście sprawa dla prokuratury i CBA. Ewentualny problem systemowy, jeżeli okaże się, że jakieś wizy zostały wydane z naruszeniem prawa, będzie wymagał poinformowania wszystkich partnerów Schengen, żeby w przyszłości mogli uniknąć tego typu problemów. Z kolei osoby, którym wydano te wizy, będą musiały zostać wpisane do Systemu Informacyjnego Schengen (SIS) i jeżeli pojawią się w którymkolwiek państwie członkowskim, trzeba je będzie zatrzymać i wydać nakaz powrotu do państwa pochodzenia. Tak to sobie wyobrażam, ale jeszcze raz zaznaczę, że nie znam szczegółów afery, więc nie wiem, jakich dokładnie instrumentów zapobiegawczych należy użyć.

PiS próbuje się przedstawiać jako partia sceptyczna wobec imigracji. Tymczasem odkąd sprawuje władzę, do Polski z roku na rok przyjeżdża coraz więcej osób, także z krajów odległych nam kulturowo. Jak to rozumieć?
Nie sądzę, żeby PiS sam tak siebie postrzegał. Przeanalizowałem program wyborczy tej partii i w części o migracji nie znalazłem sceptycyzmu, tylko postulaty likwidacji patologii. Jest o strzeżeniu granic przed nielegalną migracją, ale też o liberalnym podejściu w kwestii pracowników z zagranicy. Czyli z jednej strony jest retoryka polityczna, a z drugiej program. Twarde dane przeczą, że PiS chciałby obniżyć poziom imigracji do Polski.

Chodzi o ten paradoks: PiS sprzeciwia się przyjęciu 2 tys. ludzi z unijnego programu solidarności, zapowiedział referendum, w którym jedno z pytań dotyczy stosunku Polaków do „przyjęcia tysięcy nielegalnych imigrantów z Bliskiego Wschodu i Afryki”, wydając jednocześnie w ciągu ostatniego półtora roku blisko 100 tys. wiz pracowniczych obywatelom z tych regionów.
To są dwie rzeczywistości. Pierwsza z nich – polityczna – to próba rozegrania tej samej karty co w 2015 r., nie bierze jednak pod uwagę, jak bardzo zmieniła się w tym czasie Polska pod kątem migracyjnym. Osiem lat temu byliśmy jeszcze państwem emigracyjnym, teraz – jeśli wziąć pod uwagę liczbę imigrantów, system wizowy, liczbę zezwoleń na pracę – stajemy się państwem imigracyjnym. Ktoś odpowiedzialny za obecną retorykę PiS nie zadał sobie trudu, żeby spojrzeć w dane, porozmawiać z kimś, kto zna się na migracji, i dlatego partia wpadła we własne sidła. Z jednej strony próbuje napędzić migrację, z drugiej – retorycznie stawia się w pozycji defensywnej do niej. To, co miało być dla partii rządzącej źródłem kapitału politycznego, stało się poważnym problemem wizerunkowym. Nie siedzę w głowach strategów PiS, ale na podstawie obserwacji tak właśnie interpretuję ich sytuację.

Czytaj też: „Polskie wizy na straganie”. Orędzie marszałka Senatu

Wszystko to wygląda tak, jakby państwo nie panowało nad polityką migracyjną. Polecenia wiceministra Wawrzyka mogły być podporządkowane naciskom przedsiębiorców i rolników nalegających, by Polska sprowadzała więcej ludzi do pracy. Tylko co dalej – czy Polska ma wystarczającą politykę integracyjną dla tych ludzi?
Zachowujemy się tak samo jak państwa, które wcześniej przyjmowały migrantów zarobkowych, gdy stali się konieczni dla ich konkurencyjności. To samo założenie: przyjadą tu, popracują i wyjadą. Weźmy przykład pracowników z Azji, którzy pod Płockiem budują inwestycję Orlenu. Dostali kontrakt na dwa lata, prawdopodobnie po tym czasie przedłuży się im jeszcze na półtora roku, bo tyle ma trwać ta inwestycja. Czyli będą trzy i pół roku w Polsce. Czy ktokolwiek sądzi, że po tym czasie wyjadą? Nie, zostaną w Polsce, bo po pięciu latach będą mogli dostać status rezydenta długoterminowego Unii Europejskiej, jeżeli nauczą się języka. Albo skorzystają z innej możliwości dotyczącej prawa pobytu tymczasowego w Polsce. Za jakiś czas będą mogli ściągnąć rodziny, a my rozpoczniemy drugi etap przechodzenia w państwo typowo imigracyjne.

Fachowo nazywa się to dopełnieniem drugiego przejścia demograficznego. To się dzieje i już w tym momencie powinniśmy świadomie się do tego przygotować. Jeżeli nie stworzymy polityki migracyjnej, a przede wszystkim integracyjnej, to za ileś lat będziemy mieć takie same problemy jak Francja, Szwecja czy Niemcy. Powinniśmy uczyć się na błędach tych krajów, a nie je powielać. Dlatego już dziś musimy przyznać: tak, jesteśmy państwem imigracyjnym, co oznacza, że potrzebujemy skutecznej polityki integracyjnej. To da się zrobić, uwzględniając imigrantów we wszystkich politykach publicznych. I mądrze działając w zakresie utrzymania spójności społecznej, pomimo zwiększenia liczby imigrantów w Polsce.

Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Świat

Dlaczego Kamala Harris przegrała i czego Demokraci nie rozumieją. Pięć punktów

Bez przesady można stwierdzić, że kluczowy moment tej kampanii wydarzył się dwa lata temu, kiedy Joe Biden zdecydował się zawalczyć o reelekcję. Czy Kamala Harris w ogóle miała szansę wygrać z Donaldem Trumpem?

Mateusz Mazzini
07.11.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną