Mocne wystąpienie sejmowe premiera Donalda Tuska w czwartek prezes Kaczyński próbuje unieważnić, nazywając je „odwracaniem kota ogonem”. Sprawa zbiega Szmydta z pewnością nie pomoże PiS-owi w kampanii europejskiej. Tusk poczuł krew i nie odpuszcza. Temat idealnie pasuje do kampanii Koalicji Europejskiej, która toczy się pod hasłem bezpieczeństwa Polski. Szmydt jest drastycznym przykładem, że w ciągu ośmiu lat rządów PiS i jego satelitów służby odpowiedzialne za ochronę państwa polskiego i obywateli przed wrogą infiltracją nie stanęły na wysokości swego podstawowego zadania. Stąd nerwowe reakcje pisowskiej opozycji.
Za rządów PiS służby były ślepe i głuche
Czy to nie były pisowski marszałek Senatu Stanisław Karczewski wychwalał Łukaszenkę? Czy PiS nie czytał książek i artykułów polskich dziennikarzy śledczych ostrzegających przed białoruskimi i rosyjskimi agentami wpływu, którzy umościli się wygodnie i bezpiecznie w kręgach prawicy? Czytali z wypiekami na twarzach, ale liczyli, że temat się rozmyje. Po utracie władzy wypieki ustąpiły bladości.
Pisowska opozycja nie jest w stanie dalej rozbrajać min, które sama sobie podłożyła. Aktywność służb specjalnych kontrolowanych przez Mariusza Kamińskiego miała inne priorytety, niż tego wymagało bezpieczeństwo państwa. Miały się skupić na odebraniu wiarygodności ówczesnej demokratycznej opozycji.
Dlatego sędzia Szmydt mógł swobodnie i z poparciem polityków „zjednoczonej prawicy” robić karierę zawodową i wyjeżdżać na Białoruś, kiedy trwała już agresja rosyjska w Ukrainie, wspierana przez Łukaszenkę. Po co tam jeździł, z kim się spotykał, czy składał po powrocie meldunki Kamińskiemu lub Biuru Bezpieczeństwa przy kancelarii prezydenta Dudy – to wszystko powinno zostać dogłębnie prześwietlone i wyjaśnione. Dezercja Szmydta to symboliczny punkt zwrotny w historii polskich służb specjalnych: za rządów PiS były ślepe i głuche na jego sprawę. Szmydt pozyskiwał bezcenne dla wrogich służb informacje. Ilu jemu podobnych oficjeli uszło uwadze naszych służb?
Czytaj też: Szpieg z Krainy Deszczowców
Komisja zbada rosyjskie wpływy
Z mównicy sejmowej premier Tusk, przekrzykując buczenie z ław pisowskiej opozycji, sięgnął – zwracając się w ich stronę – po pamiętną frazę Leszka Moczulskiego, byłego lidera Konfederacji Polski Niepodległej, o „płatnych zdrajcach, pachołkach Rosji”. Jej adresatem była „postkomunistyczna” lewica sejmowa w początkach III RP. W wystąpieniu Tuska adresatem jest prawica. Ostre retoryczne zagranie premiera można usprawiedliwić wagą tematu, ale też względami osobistymi. Premier miał dość pisowskiej obłudy i nienawiści. To on był nieustannie oskarżany o uległość względem Rosji i Niemiec.
To przeciw niemu PiS skonstruował sejmową komisję, która miała dostarczyć dowodów na tę uległość i zdyskredytować go przed wyborami parlamentarnymi w zeszłym roku. Komisja nie miała badać wpływów rosyjskich w okresie rządów pisowskich. Plan się nie powiódł z woli wyborców. Ale temat wrócił w nowej odsłonie. Nowa komisja zajmie się tym, czego chciał uniknąć obóz Kaczyńskiego. Najwyższy czas.