Mam zamiar zademonstrować, jak epistemologia łączy się z polityką. Filozofowie od zawsze spierają się o to, czym jest wiedza i czy można ją osiągnąć. Starożytni odróżniali opinię, czyli to, co zmienne i niepewne, od wiedzy (zwanej po grecku episteme – stąd nazwa „epistemologia”, jeden z podstawowych działów filozofii), czyli tego, co pewne i co zapewnia mądrość.
Heraklit z Efezu powiadał: „Nie wystarczy dużo wiedzieć, ażeby być mądrym”, ale Arystoteles sądził przeciwnie i twierdził, że wiedza tworzy mądrość. Sceptycy przekonywali, że osiągnięcie wiedzy jest niemożliwe, ponieważ jeśli ktoś powiada „wiem, że A”, to od razu można znaleźć mnóstwo powodów dla akceptacji zdania „wiem, że nie-A”.
Co świadek wie o danej sprawie
Wszelako przeważający pogląd ceni wiedzę. Znane porzekadło głosi, że wiedza to potęga – jest nawet gra pod tym tytułem. Leszek Kołakowski powiadał, że niewiedza jest grzechem, a tłumaczenie się niewiedzą jest dodawaniem nowego grzechu do starych.
Prawo ma zasadę „ignorantia iuris nocet” (nieznajomość prawa szkodzi), co znaczy, że nie można usprawiedliwiać naruszenia prawa tym, że nie znało się odpowiednich przepisów. Świadek jest często pytany, co wie o danej sprawie, ale nigdy o to, czego nie wie. Sokrates wypowiedział na pozór zaskakujące słowa „wiem, że nic nie wiem”. Wedle powszechnej interpretacji nie była to pochwała niewiedzy, ale napomnienie interlokutora w dialogu, aby nie udawał, że wie, gdy nie wie.