Kraj

Tusk zapowiada „Tarczę Wschód”. Co się za nią kryje i gdzie zaczynają się schody

Natowski radar wczesnego ostrzegania, oddany do użytku w 2011 r. Natowski radar wczesnego ostrzegania, oddany do użytku w 2011 r. Leszek Zych / Polityka
Wojskowi przekonali polityków, że odpowiednie przygotowanie terenu i obiektów przy granicy będzie inwestycją wystarczająco skuteczną, a niespecjalnie kosztowną. Wojna w Ukrainie już nam pokazała, że bunkry, zapory i transzeje pomagają obrońcom, choć nie zatrzymają każdego ataku.
Premier Donald Tusk.Krystian Maj/Kancelaria Prezesa RM Premier Donald Tusk.

Trudno o bardziej przekonujący dowód woli obrony „każdego centymetra” terytorium kraju niż wybudowanie umocnień na jego granicy, tam gdzie jest najbardziej narażona na przekroczenie przez siły wroga. Pomysł ufortyfikowania granic z Rosją i Białorusią był od dawna podnoszony przez wojskowych. Ściślej, żołnierze mówili o „operacyjnym przygotowaniu terytorium kraju”, co wykracza poza same umocnienia na granicy.

Tak też opisywał pomysł Donalda Tuska wiceminister obrony Cezary Tomczyk, choć sam premier rzucił hasło „Tarczy Wschód” i fortyfikacji granicznych – łatwiejsze do zakomunikowania i zrozumienia. Trudno nie dostrzec w tym pewnego kampanijnego uproszczenia, bo przecież Tusk nie kryje, że sprawy bezpieczeństwa stawia na pierwszym planie przed wyborami do Parlamentu Europejskiego. A hasło ufortyfikowania granic z Rosją i Białorusią połączył z szukaniem wpływów tych dwóch wrogo nastawionych państw, wyłapywaniem ich agentów czy dywersantów oraz uzbrajaniem Europy w środki obrony powietrznej.

Komponent graniczny Tarczy Tuska ma być przy tym rozleglejszy, silniejszy i bardziej kosztowny niż to, co proponował PiS i co zrealizował za swoich rządów. A co okazało się nie całkiem skuteczne nawet dla powstrzymania zdeterminowanych i wspieranych przez białoruskie służby migrantów. Nowy rząd chce zaporę ulepszyć i umocnić – uniemożliwić jej rozginanie, wyposażyć w lepsze czujniki i kamery. Ale projekt fortyfikacji granicznych to co innego.

One mają być systemem ściśle wojskowym, mającym za zadanie powstrzymać lub opóźnić atak wojsk lądowych przeciwnika. Tusk mówił, że zamierza je rozciągnąć na 400 km granicy z Rosją i Białorusią (choć w istocie łącznie ma ona ponad 600 km) kosztem 10 mld zł. To dużo i mało – kwota niebagatelna, ale porównywalna ze średniej wielkości programem zbrojeniowych zakupów. Jeśli miałaby pozwolić na przygotowanie obronne najbardziej narażonych odcinków granicy, z odpowiednim zabezpieczeniem głębi operacyjnej, to wydatek ten nie wydaje się szczególnie wysoki. Dla przypomnienia: budżet obronny Polski wynosi obecnie niecałe 160 mld zł i rośnie, a program umocnienia granic ma być wieloletni.

Czytaj też: Bagna strategicznego znaczenia, czyli przyroda na wojnie

Mówiło się o tym od lat

Co kryje się za hasłem granicznej tarczy? Wiceminister Tomczyk – i sam Tusk – mówili o umocnieniach, bunkrach, stanowiskach ogniowych, wykorzystaniu naturalnych przeszkód terenowych i przygotowaniu obiektów infrastruktury cywilnej w celach obronnych. Wojsko ma część tych zamiarów już realizować tam, gdzie to możliwe. Zapewne na Podlasiu czy w województwie warmińsko-mazurskim pojawią się koparki i ekipy saperów, którzy w wyznaczonych miejscach zaczną robić wykopy i wylewać beton. Tego typu „polowe” działania to jednak sprawa najprostsza technicznie i najszybsza w wykonaniu. Dużo bardziej skomplikowane jest włączenie cywilnej infrastruktury w system walki, tam gdzie powinien on współdziałać z wojskami terytorialnymi i manewrowymi. Mówiło się o tym od lat, choć z marnym skutkiem – jeśli nie liczyć narzuconego MON odpisu w wysokości pół miliarda rocznie na fundusz dróg samorządowych, które miały być dostosowane do wymagań wojska.

Nie ma w tym momencie dostępnych raportów czy kontroli z tego, jak bardzo pomogło to w przygotowaniach obronnych. Wiadomo, że w realizowanych w ostatnich dwóch dekadach dużych inwestycjach drogowych i kolejowych nie zawsze brano pod uwagę kwestie obronne. Konieczna jest więc szeroka inspekcja dróg, tras kolejowych, bocznic (zresztą w północno-wschodniej Polsce zbyt rzadkich) i innych obiektów, które mogą lub powinny działać na rzecz obrony kraju. Przy szczupłości sieci kolejowej szczególną rolę mają w tym zakresie drogi, w tym te biegnące równolegle do granic (i potencjalnego frontu), zwane rokadowymi. To nimi mogą się szybko przemieszczać wojska w celu wzmocnienia poszczególnych odcinków, zaopatrzenia czy ewakuacji. Ważne więc, by miały wymaganą przepustowość, nośność (też na mostach) i były tak poprowadzone, by zbombardowanie jakiegoś odcinka nie blokowało całkiem ruchu. Dlatego nowoczesnym trasom szybkiego ruchu, jakie powstają od kilku lat na wschodzie kraju (S16 na linii zachód–wschód przez Mazury, S19 na linii północ–południe na Podlasiu), muszą towarzyszyć drogi alternatywne. Ruch drogowy musi być wsparty przez kolej, która ma o wiele większą „pojemność” i potrafi w jednym transporcie zabrać np. cały batalion czołgów. Szybki przerzut wojsk, mobilność militarna i zwykły dostęp do rejonów narażonych na oddziaływanie przeciwnika to kwestia nie tylko obronności, ale odporności państwa. Bezpieczeństwo militarne przenika się tu z zabezpieczeniem i wsparciem ludności, możliwością reagowania na zagrożenia każdego rodzaju.

Czytaj też: Walczyć czy uciekać? Co zrobiliby Polacy w razie wojny

I tu zaczynają się schody

To oczywiście wymaga kompleksowego podejścia – i tu zaczynają się schody. Wojskową koparką można wjechać na czyjeś pole i zacząć tam kopać doły pod umocnienia tylko po wywłaszczeniu lub uzgodnieniu z właścicielem – oczywiście za odszkodowaniem. A to najprostsza sytuacja do rozwiązania. Na polskiej granicy wschodniej – o czym wojsko i straż graniczna przekonały się już w czasie migracyjnego ataku hybrydowego kilka lat temu – własność prywatna dochodzi do samego wąskiego „paska” drogi granicznej, gdzie rządzą odrębne przepisy. Budowa fortyfikacji, zwłaszcza gdy miałaby postać przygotowania szerokiego pasa umocnień, sięgającego na kilometry w głąb kraju, wymaga zmiany statusu gruntów rolnych, zabudowań, lasów, biznesów dających pracę dziesiątkom, jeśli nie setkom tysięcy ludzi. Również z tego względu przedsięwzięcie, jakie ogłosił Tusk, będzie bezprecedensowe w historii Polski po II wojnie światowej.

Za Układu Warszawskiego nie byliśmy krajem frontowym, ostatni raz linie bunkrów budowaliśmy, by bronić się przez III Rzeszą. Aby było to możliwe w realiach demokracji i wolnego rynku, wszystko musi być przeprowadzone lege artis i w dialogu społecznym. Już pięcioresortowy skład „strony rządowej” budzi obawy, że to szybko się nie uda, bo nawet dialog między urzędami bywa w Polsce trudny. Wojsko może i powinno mieć zdanie decydujące, ale narzucanie militaryzacji granicznego pasa (pytanie, jak szerokiego) może być źle odebrane. Tu trzeba umiejętności przekonywania i negocjowania, a na szczęście Polacy wciąż wspierają i wydatki obronne, i inwestycje związane z bezpieczeństwem. Kopanie umocnień i wylewanie betonu na ich działce może być jednak odbierane inaczej niż przeznaczane na wojsko procenty PKB, których nikt nie nigdy widział. Im szersza ingerencja w teren, tym więcej będzie kosztować – w inwestycjach, odszkodowaniach czy utrzymaniu „obiektów specjalnych”. Środowisko ulegnie przekształceniu – a mimo iż rządzący zapewniają, że będą się starać nie wyrządzać nadmiernych szkód przyrodzie, ucierpi i ona, i możliwość jej podziwiania. Trudno sobie wyobrazić swobodny dostęp do instalacji obronnych, ich fotografowanie czy loty dronami.

Czytaj także: Przesmyk suwalski: rejon wrażliwy

Rewolucja

Po stronie wojska zmiana też będzie rewolucyjna. Trzeba będzie wprowadzić nowe metodyki szkolenia i doktryny walki. Od kilku lat mowa jest o tym, by brygady obrony terytorialnej w województwach warmińsko-mazurskim i podlaskim przekształcić w coś w rodzaju korpusu obrony pogranicza – być może z myślą o obsadzie umocnień. Na pewno przy realizacji i utrzymaniu pasa fortyfikacji znacznie wzrośnie rola wojsk inżynieryjnych, zwanych popularnie saperami. Potrzeba będzie ich więcej, sprawniejszych i z większymi zdolnościami (np. minowania). Z kolei manewrowe wojska operacyjne będą musiały uwzględniać i nauczyć się korzystać z udogodnień kreowanych przez graniczny pas przesłaniania w spowalnianiu, kanalizowaniu ruchu przeciwnika, aby serwować mu odpowiedni „poczęstunek” tam, gdzie my chcemy. Bo fortyfikacje mniej służą zatrzymywaniu natarcia, a bardziej jego ukierunkowaniu, by odpowiedź obronna była lepiej przygotowana i skuteczniejsza. Oczywiście graniczne zasieki, bunkry i zapory nie powstrzymają każdego ataku: lotnictwa, śmigłowców czy rakiet. Ale mogą pomóc w wykryciu jakiegoś podstępu.

Linię umocnień należy widzieć również jako wysuniętą pozycję obserwacyjną. Polska już inwestuje w podobne środki – wieże instalowane przez Straż Graniczną mają kamery i czujniki termowizyjne. Na granicy mają się pojawić balony – aerostaty z systemami wykrywania obiektów latających. Czasem jednak przyda się po prostu żołnierz z lornetką czy noktowizorem. Atak niskolecących dronów w lesie naprawdę trudno wykryć radarem czy z wiszącego w powietrzu balonu, który ma ograniczony zasięg i czułość.

Posterunki muszą być rozproszone i gęste – na wzór ukraińskiego systemu wykrywania dronów przy użyciu telefonów komórkowych. Graniczna zapora pozwoli instalować i takie systemy, a także zwyczajnie zwiększy obecność wojska w terenie. Będzie to kosztowne i być może dla wielu niewygodne. Ale realia kraju frontowego są nieubłagane – przeciwnikowi należy utrudnić działanie na każdy sposób. Ten wydaje się dość oczywisty.

Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Społeczeństwo

Wyznania nawróconego katechety. „Dwie osoby na religii? Kościół reaguje histerycznie, to ślepa uliczka”

Problem religii w szkole był przez biskupów ignorowany, a teraz podnoszą krzyk – mówi Cezary Gawryś, filozof, teolog i były nauczyciel religii.

Jakub Halcewicz
09.09.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną