W drugiej turze wyborów prezydenckich sytuacja staje się jednoznaczna, zero-jedynkowa. Znika szum kampanii kilkunastu kandydatów różnej wagi i znaczenia, ich happeningi, wygłupy. Wraca podstawowy, wciąż aktualny polityczny i kulturowy spór. Był on dokładnie taki sam na początku prezydenckiej batalii jak na jej końcu. Znowu w finale są te same od dwóch dekad siły polityczne. Bo tak znienawidzony przez wielu „duopol” PO-PiS-u nie wynika z tego, że kiedyś pokłócili się Donald Tusk z Jarosławem Kaczyńskim, jak się to często naiwnie przedstawia; a jeśli się nawet „pokłócili”, to o coś naprawdę ważnego.
To niezmiennie od lat starcie dwóch wizji państwa. Czy ma to być zachodni model liberalnej demokracji, czyli władzy ograniczonej prawem i obyczajem, z niezależnymi instytucjami, niezawisłymi sądami, wolnymi mediami, ochroną mniejszości – czy też raczej wschodni wzorzec tzw. suwerennej demokracji, gdzie władza działająca „w imieniu narodu i wiary” przyznaje sobie prawo kontrolowania wszystkich sfer państwa, tworząc skupioną wokół lidera partyjną oligarchię.
Czy wrócą 1 czerwca?
Kampania Trzaskowskiego dotychczas nie wyostrzała tych ustrojowych różnic. Przed pierwszą turą kandydat KO przedstawiał się jako człowiek kompromisu, wspólnoty, „zdrowego rozsądku”, możliwy do zaakceptowania także przez bardziej konserwatywnych wyborców. Wielu miało pretensje o ten „prawoskręt” polityka uchodzącego dotąd za przedstawiciela progresywnego, lewicowego skrzydła swojej formacji. Trzaskowski odpowiadał – słusznie – że tym razem nie ubiega się o urząd prezydenta stolicy, ale prezydenta kraju, a ogół Polaków jest jednak znacznie mniej liberalny niż mieszkańcy Warszawy. Nie wydaje się, aby ten manewr przyniósł Trzaskowskiemu jakiś wyraźny przyrost głosów w pierwszej turze – zdobył wynik niemal identyczny, jaki w sondażach otrzymywała KO.