Pierwsza defilada Nawrockiego. Nowe czołgi, samoloty i okręty, stare obietnice
Żołnierze biorący udział w defiladzie musieli stoczyć walkę przede wszystkim z upałem. Najlepszym przyjacielem był cień, a najważniejszym zaopatrzeniem woda. Najlepiej zimna, choć bywało z tym różnie. Pakiety butelek – bo tych nie brakowało – stały od rana w słońcu i dopiero ok. godz. 10 ktoś zaczął je przykrywać plandekami.
Który czołg jest najlepszy
„Spałeś?” – usłyszałem pytanie. Milczące kręcenie głową oddawało niekomfortową rzeczywistość przeddefiladowej nocy, którą większość żołnierzy spędziła po prostu na Wisłostradzie: w wozach, na nich czy na trawie. Od rana też zaczynały się rozmowy z przechodniami i ciekawskimi widzami, którzy woleli zawczasu wszystko z bliska obejrzeć, by potem zająć najlepsze miejsca. Nieśmiertelne pytanie – który czołg jest najlepszy – padło z tysiąc razy.
Lepiej niż w Warszawie mieli żołnierze na morzu, bo chłodziła ich bryza, temperatura też była niższa niż w stolicy. Zanim ruszyli, usłyszeli mnóstwo podziękowań za służbę, co było mottem tegorocznej edycji. A powinno być każdej.
To była wielka defilada – pierwsza lądowo-powietrzno-morska. Kolumny ciężkiego sprzętu sunące warszawską Wisłostradą nieco już spowszedniały, nawet jeśli co roku dało się w nich zauważyć coś nowego. W tym roku to Marynarka Wojenna zawładnęła widokiem, mimo iż jest najmniejszym i wciąż mocno niedoinwestowanym rodzajem tradycyjnych sił zbrojnych. Transmisja na żywo pokazała okręty idące w szyku na północ od plaż Helu, a nad nimi morskie śmigłowce i samoloty płynęły zawieszone między niebem a morzem. Pogoda zrobiła swoje, zapewniając majestatyczną scenerię temu pokazowi – może jeszcze nie potęgi, ale specyficznego piękna. Tak samo morze: jedyny w służbie okręt podwodny ORP „Orzeł” i dwie stare poamerykańskie fregaty „Kościuszko” i „Pułaski” prezentowały się dumnie i godnie, a mniejsze jednostki wsparcia dodawały liczebności.