Słabość trzecich sił
Słabość trzecich sił. Te partie są jak popowe hity wakacji: nucimy je i za chwilę zapominamy
Mieliśmy w ostatnim ćwierćwieczu tyle politycznych start-upów, że czasami można pomylić Polskę z Doliną Krzemową. Budzący grozę wśród elit Andrzej Lepper miał skończyć z Wersalem w Sejmie i zadbać o zwykłych ludzi. Udało mu się tylko to pierwsze. Janusz Palikot miał budować nowoczesną Polskę na gruzach klerykalnej zaściankowości, ale nie poradził sobie nawet z własnym klubem. Paweł Kukiz obiecywał oddać władzę obywatelom, a skończył jako przystawka władzy. Ryszard Petru, orędownik wolnego rynku, stracił pakiet kontrolny i musiał oddać władzę w partii własnego imienia. Robert Biedroń miał przynieść wyborcom i polityce wiosnę, ale jako samodzielna siła polityczna nie dotrwał nawet do jesieni. No i przypadek ostatni, Szymon Hołownia, nad którym ostatnio już chyba wystarczająco się poznęcano.
Wszyscy ci bohaterowie mogli mieć nadzieję, że to właśnie im się uda trwale wbić na scenę polityczną. Mieli swoje atuty. Charyzmę, łatwość komunikacji, dobre wyczucie nastrojów społecznych, początkową determinację. Instynktownie odczytywali, w jaki sposób mogą być medium, przez które będzie się wyrażać gniew i rozczarowanie, ale też aspiracje i nadzieje. Dlaczego więc polegli? Chyba najbardziej obrazowo wytłumaczył to Szymon Hołownia, gdy w chwili szczerości stwierdził w Radiu TOK FM: „Być może bardziej się nadaję do ONZ niż do tej durnej polskiej politycznej nawalanki”.
Być może. Być może Lepper byłby lepszym przywódcą związkowym, Kukiz z całą pewnością był lepszym wokalistą, Palikot eseistą, Biedroń aktywistą, a Petru publicystą ekonomicznym. Ale wybrali politykę, w której ponosili łudząco podobne klęski.
Andrzej pierwszy groźny
To była główna zmora od początku III RP: perspektywa populistycznego ruchu wyprowadzającego lud na ulice.