Marsz jak marsz. Były race i petardy, rodziny z dziećmi, kibole, seniorzy i małpki w bramach
Marsz jak marsz. Były race i petardy, rodziny z dziećmi, kibole, seniorzy, przyjezdni z całej Polski, ludzie z zagranicy, małpki w bramach, banery i transparenty antytuskowe, polskie flagi, antylewackie pieśni, „siku” w okolicznych krzakach, „je...nie Żydów” przez ONR, hasła o białej supremacji i manifestowanie głównie „przeciw” – tu otwieramy nawias, którego zawartości można się z łatwością domyślić – zamiast „za” odmienianymi przez wszystkie przypadki suwerennością, niepodległością i patriotyzmem.
Polska wsobnie niepodległa
Na przestrzeni lat mógł to być najspokojniejszy marsz. Pomógł udział prezydenta Nawrockiego i wicemarszałka Sejmu Krzysztofa Bosaka, o których bezpieczeństwo w naturalny sposób dbały liczne służby porządkowe i ochrony państwa. Żywe w pamięci prawicowej mediosfery incydenty z przeszłości – prowokacje, starcia z policją, konflikty z władzami Warszawy – miały się nijak do rzeczywistości. Ta była prozaiczna: ludzie maszerowali, a prowokacyjny charakter miało jedynie znikome poszanowanie zakazu stosowania pirotechniki, nadużywanie alkoholu i wuwuzel (głośnych trąbek). Dla mieszkańców to ryzyko wpisane w stołeczną rzeczywistość. Jeśli uznać, że Marsz Niepodległości jest de facto imprezą polityczną, to nie odbiegł on od komunikatu policji o „spokoju” i znanych już incydentów, jak spalenie flagi UE przez Młodzież Wszechpolską.
Widzieliśmy tysiące flag, sporadycznie polityczne banery. Jeden z nich utożsamiał Donalda Tuska ze „świnią” i odsyłał go do Berlina, inny przypominał, że premier „nigdy nie był, nie jest i nie będzie Polakiem”.