Orka po szwedzku. Wybór podwodnego okrętu dla Polski jest tyleż śmiały, co ryzykowny
Najważniejsze jest to, że rząd to wreszcie ogłosił i doprowadził do przełomu plan odkładany od dekad. Już po wejściu Polski do NATO w 1999 r. było jasne, że jedyny świeżo dostarczony okręt podwodny konstrukcji radzieckiej, o dumnej i historycznej nazwie ORP „Orzeł”, ma swoje lata policzone. Nie to pochodzenie, nie na kultura techniczna, nie ta filozofia działania. Choć NATO chętnie zapraszało naszych podwodniaków na ćwiczenia, bo okazja do obejrzenia, podsłuchania i postukania w kadłub dość świeżego Kilo wciąż była atrakcją.
Wojna podwodna, prowadzona po cichu i bez wystrzałów, była jedną z najbardziej napiętych między NATO a ZSRR w czasie zimnej wojny, a Rosja na bazie okrętów typu Kilo budowała kolejne modernizacje jednostek o klasycznym napędzie. Rywalizacja nuklearnych kolosów na polarnych i atlantyckich wodach była poza polskim zasięgiem i możliwością wpływu. Ale to było ponad ćwierć wieku temu.
Na przełomie wieków z myślą o „westernizacji” floty podwodnej i skokowym zwiększeniu jej zdolności Polska – pod parasolem NATO – dogadała się z Norwegią i pozyskała od niej sprzęt używany, choć wciąż zdatny do użytku. Pięć okrętów podwodnych typu Kobben, czyli zmodernizowanego niemieckiego typu 207, stało się morskimi „konikami roboczymi” dywizjonu okrętów podwodnych z Oksywia. Konikami, bo w porównaniu z otyłym Kilo były szczupłe, małe, zwinne, przeznaczone raczej do asysty w grupach niż samodzielnego działania w otchłani oceanów – wyraźny ślad natowskiej doktryny. Wdrożone miały być do służby „na chwilę”, w praktyce na dekadę, do czasu zaplanowanego zakupu nowych jednostek.