Szwedzka Akademia tegoroczną Nagrodę Nobla w dziedzinie literatury przyznała Bobowi Dylanowi, amerykańskiemu wokaliście i autorowi piosenek. W uzasadnieniu – za stworzenie nowej poetyckiej ekspresji w obrębie amerykańskiej tradycji folkowej. Trudno o lepsze ujęcie sprawy. Dylan – urodzony w 1941 roku w Minnesocie – był jedną z postaci, które w latach 60. tę wyjątkową, ukształtowaną tradycję zmieniły. Wszedł do wagonu pełnego folkowych włóczęgów obwożących pieśni po amerykańskiej prowincji, biorąc przykład z Woody’ego Guthriego, a wyszedł z niego jako ojciec formuły autorskiej tej muzyki. Takiej, która tekst, przenośnię, metaforyczny obraz umieszczała w centrum. Najkrócej mówiąc: cała współczesna rozrywkowa twórczość słowno-muzyczna, która opiera się na autorskiej wizji, a nie powtarzaniu anonimowych, ludowych tekstów, coś z Dylana w sobie ma.
W czasach, gdy dużo się mówi o skali czytelnictwa, nagroda dla Dylana raz jeszcze uświadamia zasięg poezji zamkniętej w tekstach piosenek, które są dużo bardziej masowym medium dla słowa niż powieść czy wiersz. Druga połowa XX wieku rozmawiała ze sobą piosenkami, w tym tekstami Boba Dylana, takimi jak filozoficzny, lecz prosty song o wolności i pokoju „Blowin’ in the Wind”, albo opowiadający o pewnej inercji przemiany życiowej popularny „Like a Rolling Stone”. Czy wreszcie niezwykły protest-song „Masters of War”, poświęcony zimnowojennemu wyścigowi zbrojeń, ale wykorzystujący – jak to w folku bywa – motyw angielskiej pieśni znanej od średniowiecza.
Cień Dylana – popularnego, ale nigdy celebryckiego, raczej już tajemniczego i zawsze trochę skrywającego się za ciemnymi okularami i bohaterami własnych piosenek (co próbowano ogrywać w filmach na jego temat) – pojawiał się zawsze w niespokojnych czasach. Bywał wręcz wykorzystywany politycznie – jak wtedy, gdy przyznaną mu nagrodę Grammy potraktowano jako komentarz do operacji Pustynna Burza w Zatoce Perskiej. Zdobył właściwie komplet możliwych w jego profesji laurów – włącznie z Oscarem, Pulitzerem i będącą rodzajem noblowskiego odpowiednika Polar Prize. A także Medal Wolności, który odebrał z rąk prezydenta Baracka Obamy. Teraz przyszedł czas na nagrodę niemożliwą – pionierską. I jako taka Nobel dla Dylana jest czymś więcej: od dawna oczekiwanym uhonorowaniem oddzielnej, niezwykle bogatej, żywej i spontanicznie rozwijającej się dziedziny twórczości literackiej. Przenośnie Dylana odbijają się echem nawet we współczesnym hip-hopie, dla którego jego piosenka „Subterranean Homesick Blues” jest jednym z pionierskich objawień. A hip-hop to w końcu nowa tradycja oralna – jak folk.
Nie ma zaskoczenia z jeszcze jednego powodu: od lat nazwisko – a raczej pseudonim (Robert Zimmerman przybrał go od imienia walijskiego poety Dylana Thomasa!) – Dylana pojawia się regularnie na giełdzie literackiego Nobla. Ponadgeneracyjny, uniwersalny charakter jego tekstów, a także sam charakter odbioru piosenek – które towarzyszą nam w różnych momentach życia, stając się głębokimi, osobiście traktowanymi komentarzami do wspomnień – sprawia, że wcześniej czy później trzeba było ten fenomen potwierdzić Noblem. I jeśli przyjmiemy, że piosenki są ścieżką dźwiękową współczesnego świata, to Bob Dylan byłby rodzajem patrona.