Umarł w Niemczech, w Wiesbaden, mając 35 lat (szczyt jego kariery przypadł na czas, kiedy miał dwadzieścia kilka). Prawdopodobnie przedawkował środki nasenne. Miał już kupiony bilet do Izraela, gdzie chciał spotkać się z Esther. Umarł kilka miesięcy po Krzysztofie Komedzie, którego śmierć obrosła legendą. Pisała o niej ostatnio Magdalena Grzebałkowska w biografii muzyka. W październiku 1968 r. w Los Angeles odbyło się feralne przyjęcie u Komedy, w czasie którego Hłasko i Frykowski się pokłócili, a Komeda spadł ze skarpy, kiedy Hłasko próbował go objąć. Hłasko zmagał się potem z potwornym poczuciem winy. „Moje życie to przeklęta bzdura, Jeden Wielki Żart – to już o mnie wszystko” – pisał gorzko do Sonji Ziemann.
Wszyscy kochali się w Hłasce
W ostatnich latach, jeśli pisało się o Hłasce, to głównie o jego życiu. Wyszła korespondencja z bliskimi, kolejne listy miłosne, choćby do panny Czaczkes, czyli Agnieszki Osieckiej: „Jeszcze trochę czekaj. Jeszcze trochę. Jeszcze, jeszcze. Ja też nie jestem szczęśliwy. Czekaj, czekaj”.
Z perspektywy widać, że wszyscy się w nim kochali, i kobiety, i mężczyźni – przede wszystkim pisarze Jerzy Andrzejewski i Wilhelm Mach. We wspomnieniach powracał jako twardy typ z Kameralnej. Roman Śliwonik wspominał, że ich znajomość zaczęła się od picia i planowanej bójki. „Otworzył nam oczy – pisał Henryk Grynberg.