Miał w sobie gen zniszczenia
Rozmowa z Magdaleną Grzebałkowską o życiu i jazzie Krzysztofa Komedy
JAKUB KNERA: – 23 kwietnia mija 50 lat od śmierci Krzysztofa Komedy, która co roku, a zwłaszcza przy okrągłych rocznicach, wywołuje żywe zainteresowanie. Dlaczego?
MAGDALENA GRZEBAŁKOWSKA: – Komeda jest klasycznym i świetnym bohaterem ze względu na jego „romantyczną śmierć” – tajemniczą i niejasną. Wprawdzie nie trafił do Klubu 27, jak Amy Winehouse, Kurt Cobain czy Jim Morrison (Klub 27 to określenie grupy artystów, którzy umierali po ukończeniu 27 lat – red.), ale pozostawił po sobie legendę, a za życia był wielbionym, uroczym człowiekiem i wspaniałym muzykiem. Uległ wypadkowi w chwili, gdy był naszą hollywoodzką gwiazdą – jeździł za granicę, właśnie zrobił muzykę do „Dziecka Rosemary”.
Przez wiele lat na temat wypadku, który przyczynił się do jego śmierci, obowiązywała wersja jego żony Zofii Komedowej. Pani w swojej książce „Komeda. Osobiste życie jazzu” opisała alternatywną wersję, opowiedzianą przez Andrzeja Krakowskiego. Czym się różnią?
Według wersji Zofii po wieczornej imprezie w domu Komedy w Beverly Hills zostali tylko on i pisarz Marek Hłasko. Spacerowali po wzgórzach obok domu i w pewnym momencie Hłasko, dla dodania mocy swoim słowom, trącił pianistę w ramię, mówiąc: „Rozumiesz?”. Komeda spadł, Hłasko po niego zszedł, przewiesił go przez ramię i chciał wejść po skarpie, ale spadli znowu – Hłasko na Komedę. Kiedy stracił przytomność, podobno chodził z nim od domu do domu, żeby zadzwonić po pogotowie.
Andrzej Krakowski opowiedział pani inną, podważającą kanoniczną, wersję.
Według Andrzeja, który był świadkiem wypadku, impreza odbywała się w ciągu dnia, w Columbus Day – Krakowski przyjechał na miejsce około godz.