Nie ma cynizmu czy przesady w stwierdzeniu, że Hollywood jako temat lub film o powstawaniu filmu jest najbardziej oryginalnym pomysłem kinematografii. Tkwi w tym jakiś urok. Kamera rejestruje przecież nie tylko proces powstawania ruchomych obrazów, ale i uchyla drzwi do Fabryki Snów. Nie co dzień można tam wejść. Bilet do kina staje się przepustką do krainy zwykle niedostępnej, gdzieś na drugim końcu tęczy, o której śpiewała Dorotka (Judy Garland) w „Czarnoksiężniku z Oz” (1939) Victora Fleminga. Nic dziwnego, że filmy te tak fascynują. Przy okazji są skuteczną reklamą niezależnie od tego, czy prezentują pozytywną, czy krytyczną wizję przemysłu. W myśl hasła, że nieważne, jak mówią, ważne, żeby mówili.
Czytaj też: Gregory Peck, sumienie Ameryki. Filmy, które warto przypomnieć
Pożądane skandale Hollywood
Kino od zawsze lubiło się sobie przyglądać. Nie chodzi tylko o przypadkowe ujęcia, w których widać urządzenia rejestrujące obraz czy dźwięk, ale zrealizowane z premedytacją opowieści na temat X muzy. Co znamienne, z początku były to filmy raczej satyryczne, kalające własne gniazdo, i to w czasach, kiedy nie tak łatwo było sobie pozwolić na niezależność. Jak inaczej określić „What Price Hollywood?” (1932) George’a Cukora, które przekształciło się w kilka wersji „Narodzin gwiazdy”, począwszy od tej w reżyserii Williama A. Wellmana z 1937 r., nie mówiąc już o „Podróżach Sullivana” (1941) Prestona Sturgesa, idącego pod prąd, co doprowadziło do końca jego kariery w Ameryce?