Śmierć Johna le Carrégo to symboliczny koniec tradycyjnej narracji szpiegowskiej, w której pojedynki światowych mocarstw napędzane są mrówczą pracą szeregowych agentów, wywiadowców, biurokratów. Le Carré znał ten świat od podszewki, dlatego jego proza zawsze miała tak wielką siłę przekonywania.
Trudno o większe przeciwieństwo Jamesa Bonda niż George Smiley. Niepozorny, uprzejmy, z cierpliwością znoszący upokorzenia, a dzięki temu niedoceniany przez przeciwników, którzy nie dostrzegają jego błyskotliwego umysłu, encyklopedycznej wiedzy o współczesnym świecie i zdolności do analizy danych. Zresztą John le Carré tworzył postać Smileya w kontrze do agenta 007, którego wizerunek uznawał za przesadzony i szkodliwy. I choć pisarz miał w dorobku wiele innych wybitnych powieści szpiegowskich, to Smiley stał się najsłynniejszą z wykreowanych przez niego postaci. Miał mu towarzyszyć przez niemal całą literacką karierę: po raz pierwszy pojawił się w debiutanckiej powieści „Budzenie zmarłych” (1961), po raz ostatni w „Szpiegowskim dziedzictwie” (2017).
Czytaj też: Polscy szpiedzy chwycili za pióra
Między dobrem a złem
„Pewnie tkwi we mnie niespełniony malarz, bo bardzo lubię rysować słowa”, notował le Carré w autobiograficznej książce „Tunel z gołębiami” (2016). Miał do swojej twórczości duży dystans i pokorę. „Zawsze miałem wrażenie, że odniesiony sukces każe mi pisać, jak umiem najlepiej. I niezależnie od końcowego efektu nie robiłem nic innego”, wyznawał, choć był literackim gigantem i zdawał sobie z tego sprawę.