Czasy, gdy hollywoodzkie studia chwaliły się, że gwiazd mają więcej, niż jest ich na niebie, minęły dawno i raczej bezpowrotnie. Olivia de Havilland świeciła na tym firmamencie najdłużej. Zgasła 25 lipca 2020 r. w wieku 104 lat.
Karierę zaczęła w latach 30., była więc popularna przed wybuchem II wojny światowej. Przygotowując się do spisania wspomnień, przyznała w jednym z wywiadów, iż czuje się tak, jakby była jedyną ocalałą z epoki, której ludzie nie rozumieją, a Stany Zjednoczone były zupełnie innym miejscem: społecznie, gospodarczo, kulturowo i politycznie.
Czytaj też: Tuzin tandetnych filmów o II wojnie światowej
Sen nocy letniej, czyli prolog
Jej rodzice poznali się w 1913 r. w Tokio. Ojciec Walter Augustus de Havilland, zanim trafił do kancelarii zajmującej się prawem patentowym, wykładał na tamtejszym uniwersytecie. Matka Lilian, absolwentka londyńskiej Royal Academy of Dramatic Art, była piosenkarką i aktorką, działającą w teatrze skupiającym mniejszość brytyjską. Nie byli szczęśliwym małżeństwem, ale mieli dzieci: Olivia urodziła się 1 lipca 1916 r., Joan 15 miesięcy później. W drodze do Europy, gdzie – zdaniem matki – warunki do wychowania córek były lepsze, rodzina zatrzymała się w San Francisco. Dziewczynki zmagały się z chorobami, więc Lilian zdecydowała, że pozostanie z nimi w Kalifornii. Walter opuścił rodzinę i wrócił do Tokio, gdzie ożenił się po raz drugi – ze swoją gospodynią. W 1925 r. matka wyszła za George’a Fontaine’a, szanowanego biznesmena. Jego surowy sposób wychowywania dzieci przyczynił się do licznych animozji między dziewczętami, a niewinne kłótnie przekształciły się w końcu w regularny konflikt, gdy obie zostały znanymi aktorkami (młodsza zdobyła popularność jako Joan Fontaine).
Jako 17-latka de Havilland, która planowała zostać nauczycielką, zadebiutowała na deskach amatorskiego teatru, wcielając się w tytułową rolę w przedstawieniu „Alicja w Krainie Czarów”. Coraz częściej pojawiała się w szkolnych widowiskach. Tak została wypatrzona przez asystentkę Maxa Reinhardta, przygotowującego „Sen nocy letniej” w Hollywood Bowl. Otrzymała angaż jako dublerka Hermii, co dla nowicjuszki było znakomitą szansą. W dodatku tydzień przed premierą produkcję opuściła aktorka pierwszego wyboru. Zachwycony występem Olivii reżyser zaproponował jej rolę, a sztuka okazała się sukcesem. Publiczność była urzeczona jej ciepłym głosem i dużymi, ciemnymi oczami, później eksponowanymi przez kamery z Fabryki Snów.
Gdy studio Warner Bros. postanowiło zaadaptować inscenizację, także pod okiem Reinhardta, autor nalegał, by de Havilland powtórzyła swoją partię. Wytwórnia przystała na te warunki, a gdy film z 1935 r. okazał się hitem, podpisała z aktorką standardowy siedmioletni kontrakt, opiewający na kwotę 200 dol. tygodniowo. Tak dzięki kombinacji szczęścia, talentu i okoliczności rozpoczęła się trwająca ponad pół wieku kariera jednej z największych osobowości w kinematografii.
Czytaj też: Fantastyka afroamerykańska
Przygody Robin Hooda, czyli akt pierwszy
Po kilku zapomnianych dziś dziełach ktoś w studiu wpadł na pomysł, by sparować Olivię z niejakim Erollem Flynnem, wówczas nieznanym australijskim aktorem. Współpracę inicjował awanturniczy obraz spod znaku płaszcza i szpady, czyli „Kapitan Blood” (1935) Michaela Curtiza, późniejszego reżysera „Casablanki” (1942). Para zrobiła razem osiem filmów, a każdy kolejny przypominał poprzedni. Największą popularnością cieszyły się „Przygody Robin Hooda” (1938), pod którym podpisali się wspomniany Curtiz oraz William Keighley. Zrealizowany w Technicolorze, okazał się hitem i uczynił z odtwórców głównych jedną z najbardziej płomiennych ekranowych par. Fani szturmowali pokazy w dobie Wielkiego Kryzysu.
Głodna sensacji publiczność nie chciała uwierzyć, że tych dwoje nic prywatnie nie łączyło. Po latach aktorka nie zawsze była w tej kwestii precyzyjna. W wywiadach zaprzeczała temu, co mówiła uprzednio. Raz wyznała: „Był czarującym, pociągającym facetem. Bujałam się w nim, on we mnie zresztą też. Nawet mi się oświadczył, ale ponieważ nie podjął żadnych starań o rozwód, musiałam odmówić”. Jednocześnie niespodzianką była dla niej informacja, którą Flynn zawarł w autobiografii, spisanej przed śmiercią w 1959 r., przyznając, iż kochał się w partnerce z planu właściwie od zawsze, a jego małżeństwo nie należało do udanych.
Mimo sukcesów na gruncie kina przygodowego, dającego wytchnienie i rozrywkę Amerykanom, aktorkę zaczęła ogarniać frustracja spowodowana brakiem różnorodności – ciągle grała obiekt uniesień. Wbrew rosnącej popularności – a może właśnie dlatego – studio niczego nie chciało zmieniać. Należy przy okazji zauważyć, iż wytwórnia Warnerów słynęła wtedy przede wszystkim z konwencji gangsterskiej (także po wprowadzeniu Kodeksu Haysa), skupionej wokół toksycznej męskości, wyrażanej w kreacjach Jamesa Cagneya i Humphreya Bogarta. Jej przypadały role dam w opałach. Te filmy ustanowiły zresztą pewien schemat akcji w przygodówkach: piękność poznaje chłopaka, gardzi nim i go odrzuca, a z czasem, rzecz jasna, dostrzega w nim coś więcej, bo adorator okazuje się przyzwoitym człowiekiem i herosem z prawdziwego zdarzenia.
Czytaj też: Nowe życie starych filmów
Przeminęło z wiatrem, czyli akt drugi
Przełom nastąpił, gdy David O. Selznick, niezależny producent i gigant przemysłu, zaoferował aktorce udział w „Przeminęło z wiatrem” (1939), secesyjnym fresku, na który czekała cała Ameryka. Na casting zaprosił ją jeszcze George Cukor, wstępnie główny reżyser (całość oficjalnie ukończył Victor Fleming). De Havilland działała wbrew interesom własnego studia, ale rozgoryczenie wzięło górę – postanowiła spróbować. Na przesłuchaniu wypadła znakomicie, ale Jack Warner nie był zadowolony z pomysłu wypożyczenia podopiecznej konkurencji. Olivia wybłagała wstawiennictwo jego żony. Magnat ugiął się, ale dopiero gdy MGM, współproducent, zaoferował w zamian udostępnienie Jamesa Stewarta na jeden film.
De Havilland wcieliła się w postać niemal świętej Melanie Hamilton Wilkes. Po latach wspominała, że było to jedno z najbardziej wyjątkowych wydarzeń w jej życiu: „To było wyzwanie. Po raz pierwszy mierzyłam się z postacią kobiety z krwi i kości, a nie jednowymiarowej kukiełki”. Jej bohaterka rozwijała się wraz z przebiegiem anegdoty. Była silna, inteligentna, współczująca, lojalna i tragiczna zarazem. De Havilland wiarygodnie przedstawiła niezależną postać, zdając sobie sprawę, że całość jej starań może przysłonić archetypowe wyobrażenie o bezinteresownej kobiecości. I choć dostała niewiele mniej czasu ekranowego niż Clark Gable, Selznick nie chciał, by walczyła z Vivien Leigh o miano najlepszej aktorki roku, dlatego rekomendował ją do Oscara za rolę drugoplanową. Nagrodę otrzymała Hattie McDaniel, pierwsza czarnoskóra osoba, do której powędrowała statuetka Akademii.
Czytaj też: Spór o „Przeminęło z wiatrem”. Usuwać, ciąć, znakować?
Złote wrota, czyli antrakt
Na wypożyczeniu zagrała jeszcze dla Paramountu w filmie „Złote wrota” (1941) Mitchella Leisena i wróciła do rodzimego studia. Warner wiedział, że będzie sprawiała kłopoty, ale dawał jej te same role. I to mimo sukcesu „Przeminęło z wiatrem”. W ramach protestu odrzucała podsuwane scenariusze, za co studio zawiesiło ją na pół roku i uniemożliwiło innym podmiotom wychodzenie z propozycjami.
W okresie klasycznym, czyli w tzw. złotej erze Hollywood, przypadającej w znacznej mierze na lata 1927–48, wytwórnie z Los Angeles mogły robić właściwie wszystko, na co miały ochotę. Gwiazdy, choć zarabiały fortuny i były bożyszczami tłumów, w gruncie rzeczy przypominały średniowiecznych poddanych, będących na zawołanie swoich panów, eksploatowanych, niemających prawa do samostanowienia. De Havilland wspominała: „O godz. 6:30 musiałam siedzieć na fotelu w charakteryzatorni, by następnie do późnej nocy zasuwać na planie. Tylko pierwszego roku w branży zrobiłam pięć filmów!”. System sprawiał, że było się jednocześnie idolem i niewolnikiem. Nie było mowy o życiu prywatnym, które w istocie należało do speców od wizerunku.
Gdy siedmioletni kontrakt aktorki wygasł, małostkowy Warner stwierdził, że umowę należy automatycznie przedłużyć o miesiące, w których de Havilland odmawiała grania. Była to powszechna zagrywka, ale – jak się okazało – niezgodna z kalifornijskim prawem. Nikt w latach 40. nie wyobrażał sobie procesowania się ze studiem. Nawet Bette Davis, z silną pozycją w branży, wolała siedzieć cicho, atakując pracodawców tylko w prywatnym gronie. Olivia postanowiła przetrzeć szlaki. Jesienią 1943 r. wystąpiła przeciw rodzimej wytwórni i standardom Hollywood. „Wszyscy byli przekonani, że przegram, ale ja wiedziałam, że mogę wygrać. Przygotowałam się i sporo przeczytałam na temat prawa stanowego. Wiedziałam, co ci giganci robią źle” – mówiła.
W trakcie procesu przez dwa lata pauzowała. Nikt nie chciał jej zatrudnić. Ponieważ na świecie szalała wojna, aktorka brała udział w spotkaniach z żołnierzami, co było powszechną praktyką podnoszącą ich morale. Nie potrafiła tańczyć ani śpiewać, więc po prostu rozmawiała z rannymi. Warnerowi i to się nie podobało – napisał nawet do jednego z generałów, by uniemożliwić jej tę działalność. W odpowiedzi przeczytał, żeby pilnował własnego nosa i zajął się robieniem ruchomych obrazów. A de Havilland była na tyle wykończona całym zamieszaniem, że sama trafiła do szpitala – ważyła nieco ponad 40 kg i kaszlała krwią. I wtedy nadeszła wiadomość, że wygrała sprawę. Odtąd aktorzy mogli na własną rękę wybierać materiał i decydować, w czym chcą grać.
Czytaj też: Współczesne skandale w Hollywood
Najtrwalsza miłość, czyli akt czwarty
Po powrocie do Hollywood miała prawo się bać, iż trafi na czarną listę. Stało się inaczej. Lofty zasypywały ją propozycjami, adekwatnymi wreszcie do jej talentu, a ona skrupulatnie je dobierała. Zadowolona z wcześniejszej współpracy z Leisenem zdecydowała się na kolejny występ u niego. Za rolę w „Najtrwalszej miłości” (1946) otrzymała trzecią nominację do Oscara i tym razem go wygrała.
Miała 30 lat, czyli – według ówczesnych realiów – była już aktorką dość starą, gdy znalazła się na szczycie. Zaczęła się pojawiać w filmach – powiedzmy – psychologicznych, skupionych wokół popularnej wtedy myśli Zygmunta Freuda i reżyserowanych przez twórców kojarzonych z estetyką noir. Z Robertem Siodmakiem zrealizowała „Mroczne zwierciadło” (1946), wcielając się w dwie siostry, spośród których jedna jest oskarżona o brutalne morderstwo. Z Anatolem Litvakiem zrobiła „Siedlisko węży” (1948) o kobiecie chorej psychicznie, odczytywane jako jedna z pierwszych prób analizy występującego u weteranów zespołu stresu pourazowego. Za rolę w „Dziedziczce” (1949) Williama Wylera otrzymała drugiego Oscara. Wspominała, że było to najtrudniejsze wyzwanie w jej karierze, tym bardziej że wystąpiła u boku przedstawiciela zupełnie nowej metody aktorskiej Montgomery’ego Clifta. Wszystkie negatywne emocje, jakie jej towarzyszyły, starała się przenieść na ekran.
Czytaj też: Nowe dźwięki w starym kinie
Pewna dama, czyli epilog
O jej romansach z Jamesem Stewartem, Johnem Hustonem czy Howardem Hughesem rozpisywała się plotkarska prasa. Dwukrotnie wyszła za mąż. Najpierw za pisarza Marcusa Goodricha, z którym miała syna Benjamina. Chorującemu na nowotwór układu chłonnego chłopcu poświęciła się bez reszty, od lat 50. coraz rzadziej występowała przed kamerą. Jej drugim mężem był francuski biznesmen Pierre Galante, który w 1953 r. nakłonił ją do przeprowadzki do Paryża, gdzie spędziła resztę życia. Choć się rozwiedli, pozostali przyjaciółmi, a gdy u niego zdiagnozowano raka płuc, zaproponowała, by się do niej wprowadził. Opiekowała się nim do śmierci. Nigdy nie złożono jej oferty udziału w zagranicznym filmie. Usłyszała od kogoś, że po francusku mówi bardzo dobrze, ale z jugosłowiańskim akcentem, a najwyraźniej – żartowała – nie było ról dla aktorek, które brzmią w ten sposób. Raz na jakiś czas latała do Los Angeles. Jej najbardziej znane tytuły z późnego okresu kariery to „Nie płacz, Charlotto” Roberta Aldricha i „Kobieta w klatce” Waltera Graumana, oba z 1964 r.
Przez dekady nie dogadywała się z siostrą (oliwy do ognia dolewała matka, która faworyzowała starszą córkę). Latami ubiegały się o te same role. Gdy de Havilland otrzymała nominację do Oscara za „Złote wrota”, nagrodę odebrała Joan Fontaine za „Podejrzenie” (1941) Alfreda Hitchcocka. Podczas tej gali konflikt przybrał ponoć najbardziej drastyczną formę. Różne źródła różnie interpretują to, co się wydarzyło. Pewne jest, że gdy jedna z nich wyciągnęła rękę, druga tego gestu nie odwzajemniła. Która była którą? Trudno stwierdzić. Rywalizacja przekształciła się w publiczny i długi spór, podsycany przez ludzi odpowiedzialnych za wizerunek i same bohaterki. „Moja siostra była lwicą. Ja urodziłam się tygrysicą. Zgodnie z prawem dżungli te zwierzęta nigdy nie będą się przyjaźnić” – mówiła de Havilland. Joan, która jako pierwsza odebrała najważniejszą statuetkę w branży i wyszła za mąż, dowcipkowała w jednym z wywiadów: „Olivia zsinieje z wściekłości, jeśli umrę przed nią”. Fontaine zmarła w 2013 r. Scysji nigdy ponoć nie zażegnano.
Nie był to jedyny spór de Havilland, która po przekroczeniu stu lat odebrała z rąk Elżbiety II tytuł szlachecki. W 2017 r. wniosła pozew o zniesławienie przeciw twórcom serialu „Konflikt: Bette i Joan”, w którym przedstawiono ją jako bezduszną plotkarę i hipokrytkę, określającą siostrę mianem „suki”, czego – jak twierdziła – nigdy by nie zrobiła, gdyż nie pozwalała jej na to kultura osobista. Tak samo tłumaczyła odmowę udziału w „Tramwaju zwanym pożądaniem” (1951) Elii Kazana – damie nie wypada grać w tak wulgarnym filmie.
Znaczenie de Havilland było i pozostaje ogromne. Precedens, który ustanowiła, jest nie do przecenienia. Davis stwierdziła, że każdy w branży ma dług wdzięczności wobec Olivii, która zerwała niewolnicze kajdany. Poza tym jej wygrana pozwoliła aktorom pauzującym z uwagi na czynny udział w wojnie wrócić do Hollywood i renegocjować swoje kontrakty.
Na emeryturę przeszła, zrealizowawszy 49 filmów. Jej uśmiech, łączący słodycz i pewną zadziorność, do końca pozostał nienaruszony. Elegancja, wdzięk i klasa charakteryzowały ją na ekranie i poza nim. Zawsze chętnie udzielała wywiadów. Czytając jej wypowiedzi, można się zastanawiać, czy miała tak dobrą pamięć, czy po prostu tak dobrze była przygotowana z historii kina.
Czytaj też: Hollywood w obiektywie Hollywood