Bardzo trudno było w tym roku przewidzieć nominowanych, o czym rozpisywali się komentatorzy na długo, zanim dwoje nie tak młodych aktorów, Tracee Ellis Ross i Leslie Jordan, ogłosiło listę szczęśliwców (do sprawdzenia na końcu tekstu). Mniejsza liczba kinowych premier, niska frekwencja w multipleksach, rosnąca popularność platform streamingowych, w zasadzie brak kampanii oscarowej z powodu pandemii, w dodatku zupełnie nowa sytuacja wśród Akademików. Na skutek poszerzenia grona i wyrównywania dysproporcji (wreszcie jest więcej kobiet oraz przedstawicieli mniejszości etnicznych) liczba członków podwoiła się w ciągu minionych sześciu lat i obecnie wynosi ok. 10 tys. Jedna czwarta z nich mieszka poza Ameryką i nie ma amerykańskiego pochodzenia. Ich wybory oraz filmowy gust pozostają zagadką. Nikt nie wiedział, jak zagłosują w tym roku.
„Psie pazury”. Statuetka dla Netflixa?
Wytypowanie w roli faworyta bardzo wymagającego, autorskiego kina Jane Campion kosztem popularnych widowisk „West Side Story” czy „Diuny” świadczy o wysokich ambicjach członków Akademii, by nie powiedzieć – ich odwadze. Campion nie dość, że zaproponowała budzącą oburzenie w prawicowo-konserwatywnych środowiskach tematykę: przyjrzenie się spustoszeniom, jakie wnosi tradycyjnie rozumiana męskość w patriarchalnym świecie, to opowiedziała tę historię w głęboko nietypowy jak na Hollywood sposób.