Jeśli ktoś sądził, że język rozwija się sam, a przynajmniej że zmienia się dzięki spontanicznej współpracy wielu posługujących się nim ludzi – może być w błędzie. Wskazywałby na to nowy pomysł polskiego rządu, który złożył w Sejmie projekt ustawy o powołaniu Instytutu Rozwoju Języka Polskiego im. świętego Maksymiliana Marii Kolbego. Za dość długą i zaskakującą nazwą kryje się jednak nie jakaś tam myśl o placówce wzbogacającej polszczyznę o nowe feminatywy, kontrolującej zapis i odmianę makaronizmów czy oceniającej slang młodzieżowy. Instytut, z siedzibą w Warszawie, ma się zajmować wspieraniem „rozwoju języka polskiego za granicą”. I kultywowaniem – jak czytamy w tekście projektu – „polskiej tradycji i wartości języka polskiego jako ojczystego oraz promocji języka polskiego jako ojczystego wśród Polonii i Polaków zamieszkałych za granicą”.
Sfera działań jest niewątpliwie bardzo ważna, ale tego, co dokładnie nowy urząd rozumieć będzie jako kultywowanie, dowiemy się, gdy (jeśli) już ustawa zostanie przyjęta, a dyrektor Instytutu wybrany i przygotuje odpowiedni plan działania, na który budżet państwa wyłoży rocznie nieco ponad 92 mln zł.
Czytaj też: Instytuty Polskie i ich kuriozalna polityka kulturalna
Lepsze niż ławeczka ze sklejki
Dotychczasowe komentarze na temat nowej instytucji skupiają się jednak (trochę niesprawiedliwie) na kwestiach finansowych – na tym, że średnia pensja w powołanej do życia placówce to 11 tys. zł brutto, a dyrektor Instytutu zarabiać będzie aż 30 tys.