Ubiegłoroczne nagrody Akademii oglądało w Stanach 18,7 mln ludzi. Nie wiemy, ilu Amerykanów śledziło wówczas The Game Awards, w skali świata gala zanotowała natomiast rekordową (103 mln) oglądalność. Dekadę temu TGA bliżej było do hermetycznego stand-upu, dziś to najistotniejszy event w branży gier i papierek lakmusowy tejże. Przede wszystkim zaś: karnawał zapowiedzi.
The Game Awards bez Billa Clintona
Jak co roku Geoff Keighley zaprosił nas do zlokalizowanego w Los Angeles Peacock Theater (do niedawna Microsoft Theater), gdzie wcześniej rozdawano Grammy czy People’s Choice Awards. Gospodarz odrobił lekcje z czerwcowego Summer Game Festu, gdy na scenie nie pojawiła się żadna kobieta (Keighley prostolinijnie wytłumaczył później w radiu, że owszem, miała być... ale nie dojechała). Ponieważ zaś ubiegłoroczną edycję zakłócił nastoletni youtuber, który wbiegł na deski, by „nominować” Billa Clintona (uspokajam uważnych czytelników „Polityki”: były prezydent USA bynajmniej nie jest grą wideo!), wzmocniono ochronę wydarzenia. I obyło się bez niespodziewanych wtargnięć.
Czytaj też: Gry wideo. Biznes dobry na ten czas
Mogło rozczarować, że podczas trzyipółgodzinnej ceremonii rozdania nagród niewiele miejsca przewidziano na same nagrody, raczej skupiając się na prezentacji 46 (!) zwiastunów nadchodzących produkcji. Po ubiegłorocznym speechu Christophera Judge’a, przemawiającego przez osiem minut laureata w kategorii aktorskiej (za rolę Kratosa w „God of War: Ragnarök”), czasy wystąpień skrócono.