Doroczne wręczenie antynagród to dobra okazja, żeby zastanowić się nad kulturą hejtu. Daleko odeszliśmy bowiem od czasów, gdy złośliwa krytyka – celował w niej Zygmunt Kałużyński, surowo trakujący skarby polskiej kinematografii i jej twórców – brała się z miłości do kina. Dziś rządzi się zupełnie innymi prawami – ma dostarczać rozrywki zastępczej i żerować na emocjach w sieci. Złote Maliny są dowodem, że winy nie ponosi sam internet, a natura ludzka – on tylko jak zwykle rzecz wydobył i powiększył.
Zgniłe maliny
Tegorocznym laureatem „nagrody dla najgorszego filmu” został „Kubuś Puchatek. Krew i miód”, tani horror w stylu slasher, którego bazą był jedynie fakt wygaśnięcia w USA praw do słynnego misia z książek A.A. Milne’a. Można pomyśleć, że nagroda słusznie piętnuje takie prymitywne próby zbudowania i sprzedania kontrowersji – gdyby nie to, że opiera się na podobnych emocjach.
Ogłoszenie horroru na podstawie przygód poczciwego pluszaka przyniosło przecież przewidywalne zainteresowanie, z którego korzysta teraz sama nagroda. Tymczasem historia pokazuje, że antynagroda była przyznawana niesprawiedliwie – kontrowersje wzbudziło m.in. nominowanie dziecięcej aktorki Ryan Kiery Armstrong; Maliny wystosowały przeprosiny. Podobnie uczyniły po nominowaniu Bruce’a Willisa w kategorii „Najgorszy film z Bruce’em Willisem”. Jak się okazało, aktor ma poważne problemy ze zdrowiem.
Od jakiegoś czasu coraz głośniej słychać krytykę samej koncepcji antynagrody. „The Critterion Channel”, platforma wydawcy kinofilskich edycji filmów, ogłosiła wręcz celebrację „nagrodzonych” dzieł. W uzasadnieniu napisano, że to filmy „tak nietypowe, tak bezkompromisowe, tak wykraczające poza granice przyjętego »dobrego« smaku, że domagają się uwagi”. Gdy część „nagrodzonych” („Xanadu”, „Żyleta”) stała się kultowymi lub campowymi klasykami, inne („Showgirls”, „Bramy niebios”) zostały po latach rozpoznane jako „ambitne, osobiste wizje”. Pokazuje to, że nie ma złych filmów, są tylko filmy źle zrozumiane i nielubiane. Ale dlaczego tak się dzieje?
Czytaj też: Hejt. Jak skrzywdzeni biorą rewanż
Historia hejtu
Dlaczego nagle jakieś zwyczajne kino akcji czy superbohaterskie zaczyna budzić aż tyle emocji? Dlaczego aktor czy aktorka wykonująca po prostu swoją pracę staje w centrum studni grawitacyjnej nienawiści? Początkom rozpędzonej dziś kultury internetowej towarzyszyły premiery prequeli „Gwiezdnych wojen”. Najwięcej negatywnych emocji wzbudziło „Mroczne widmo” z 1999 r., które wprawdzie kontynuowało kurs obrany przy poprzednich częściach (przejście z „filmów dla młodzieży” w stronę „kina familijnego”, skupionego na sprzedaży zabawek), ale fani byli już starsi i poczuli się obrażeni.
Negatywne uczucia ulokowali w dziecięcym aktorze grającym Anakina Skywalkera (Jake Lloyd) i postaci zabawnego kosmity Jar-Jar Binksa (animowany na podstawie ruchów Ahmeda Besta). Chociaż dziesięcioletni Lloyd wystąpił wcześniej w kilku filmach, doświadczenia związane z odbiorem „Gwiezdnych wojen” sprawiły, że porzucił aktorstwo. Ahmed Best 20 lat po premierze opowiedział, że nienawiść, z jaką się spotkał, pchnęła go do myśli samobójczych.
O ile przyczyną tamtego hejtu była obraza dorosłych fanów na infantylizację ulubionej serii z dzieciństwa, o tyle nienawiść, która spotkała aktorki i aktorów z nowych części, była podszyta rasizmem i seksizmem. Prześladowanie Kelly Marie Tran (Rose Tico z „Ostatniego Jedi”) przez toksycznych fanów było dodatkowo podsycane przez boty – farmami hejtu rozpętującymi internetowe wojny kulturowe na Zachodzie dysponują Rosja i Arabia Saudyjska (aktywna w czasie kampanii oszczerstw wobec aktorki Amber Heard). Tran skasowała swoje konta w miediach społecznościowych i rozpoczęła terapię.
Fabryka emocji
Zwykle „złe filmy” są po prostu zbiorową memetyczną halucynacją. Filmy są złe, bo ludzie mówią, że są złe, działa efekt kuli śniegowej, wzmacniany przez portale i media. W dodatku od czasów internetu 2.0 użytkownicy czują się zmuszeni do posiadania opinii, trzeba przecież wystawić gwiazdki i napisać komentarz. Zwykle mają jedynie uczucie, że coś im się podobało lub nie – uzasadnienia tych uczuć szukają w filmikach na YouTubie. Oglądanie wielogodzinnych „wideoesejów” tropiących „kinowe grzechy” niektórym zastępuje wręcz oglądanie samych filmów. Winny jest tu np. algorytm YouTube’a, który premiuje takie budzące emocje treści, ale problem jest znacznie głębszy – media internetowe, walcząc o uwagę odbiorców (przeliczaną na kliknięcia i dochody z reklam), zbudowały toksyczny cykl dookoła premier – czasem sprzedają pozytywne emocje, podbijając podekscytowanie nadchodzącym filmem, a czasem, z równą intensywnością, produkują negatywne treści, przepisując np. posty hejterów z Twittera.
Często widzowie wstydzą się, że podobało im się coś, co ogół uznał za złe. Można mieć dysonans poznawczy i zredukować go, tłumacząc, że coś się nam podoba „dla beki” albo stanowi „wstydliwą przyjemność”. Zwykle działa efekt „zdziry jedzącej ciasteczko” („bitch eating crackers”) – jeśli się kogoś tak nie lubi, że wszystko odbierane jest na jego niekorzyść („patrz na tę zdzirę, jak sobie je ciasteczko!”). W przypadku znienawidzonych filmów często widać, że odbierane są tak sceny czy motywy, na które w innych przypadkach nikt by nie zwrócił uwagi. Działa to też w drugą stronę – ukochanym filmom się więcej wybacza, dlatego nikt nie narzekał na seksizm „Strażników galaktyki”, chociaż za mniejsze przewinienia oberwał „Star Trek: W nieznane”.
Dakota się odcina
Czasem przychodzi opamiętanie – niechęć do disneyowskiego „The Marvels” przeszła, gdy film trafił na platformę Disney+ i ludzie po prostu go obejrzeli. Internetowy hejt był podszyty niechęcią do kobiet – na stronach żyjących z prowokowania negatywnych emocji pojawił się, gdy tylko zapowiedziano obraz, w którym występuje trio superbohaterek. Działała też polityka wytwórni, szukającej kozła ofiarnego – gdy po latach sukcesów i wielkim finale sagi o Avengersach publiczność znudziła się superbohaterami, przyczyn problemu szukano w niewłaściwych miejscach, takich jak dopuszczenie wreszcie na ekran postaci z różnych wykluczanych dotąd mniejszości.
Ciekawy jest przykład filmu „Madame Web”, który podobnie jak „The Marvels” został znienawidzony już po ogłoszeniu. Był łatwym celem – bohaterkami były kobiety, poprzednie filmy studia Sony (ekranizującego przygody pobocznych postaci z serii o „Spider-manie”) cieszyły się złą sławą („Morbius” ze znienawidzonym egomaniakiem Jaredem Leto), znudzenie superbohaterami itd. Kolejne fale niechęci powstawały po ogłoszeniu kostiumów (przedrukowywanie hejterów z Twittera) czy publikacji trailera – o jednej linijce dialogu brytyjski dziennikarz napisał osobny artykuł! Recenzje były czasem utrzymane w stylu „zdzira je ciasteczko” – z niechęcią spotykały się sceny, które w innych filmach byłyby celebrowane jako zmyślne i kultowe.
Zapytana o memiczną popularność zdania z trailera aktorka Dakota Johnson (znana z cyklu „50 twarzy Greya”) nie rozumiała, o co chodzi – przecież to zwykłe zdanie opisujące fabułę. Można odnieść wrażenie, że szybko zrozumiała, że film jest skazany na nienawiść – i zaczęła się od niego dystansować. Widać, że wyciągnęła wnioski z losów koleżanek i nie chciała stać się ofiarą toksycznych fanów. Miała rację – kiedy żartowała w wywiadzie, przekręcając tytuły filmów o „Spider-manie”, było to przedstawiane jako dowód jej głupoty. 20 lat temu podobny dystans pokazała Halle Berry, stawiając się osobiście po odbiór Złotej Maliny za główną rolę w filmie „Kobieta kot”. Kiedy się z nas śmieją, bezpieczniej śmiać się z nimi.