Nazwisko Wróblewskiej, ogłoszone podczas rekonstrukcji rządu przez premiera Donalda Tuska, było pewnym zaskoczeniem, bo nie padało wcześniej wśród najgłośniejszych spekulacji. Z drugiej strony – wybór wydaje się oczywisty, bo w resorcie Bartłomieja Sienkiewicza pełniła ważną rolę dyrektorki Departamentu Narodowych Instytucji Kultury. A zdecydowanie i sprawczość Hanny Wróblewskiej w tej roli poznaliśmy błyskawicznie, już w pierwszych tygodniach rządów koalicji 15 października – za sprawą odwołania Janusza Janowskiego, szefa Zachęty – Narodowej Galerii Sztuki.
Wróblewska nie wahała się ani chwili
Do zdjęcia Janowskiego z fotela doszło wtedy z powodów czysto proceduralnych – dyrektorowi zarzucono brak realizacji własnego programu, podważone zostały wyniki konkursu na polski pawilon w Wenecji. A w ciągu kolejnych kilku miesięcy zdążyliśmy już nawet poznać efekt polskiej obecności na Biennale po wprowadzonych przez Wróblewską korektach. Można więc uznać, że choć nowa minister ma opinię osoby koncyliacyjnej (przez lata udawało jej się współpracować z ministrem Piotrem Glińskim jako poprzedniej dyrektorce Zachęty, co wzbudzało wtedy niejakie zdziwienie), okazała się zarazem skuteczna i stanowcza.
„Nie wahała się ani chwili” – wspominał premier Donald Tusk, zapowiadając nominację dla Wróblewskiej. Może dlatego, że trudno jej zarzucić brak przygotowania. Jest historyczką sztuki, kuratorką z dużymi osiągnięciami na koncie, ma doświadczenie w zawiadywaniu dużą instytucją – Zachętą kierowała przez 11 lat – i jest to doświadczenie pokazujące, że jako menedżerka dąży do stabilizacji i pracuje konsekwentnie. Świetnie nawiązuje kontakty z ludźmi, w środowisku jest szeroko znana, nie unika konfrontacji, uchodzi za osobę łatwo wznoszącą się ponad podziały polityczne (co może otworzyć pole do dialogu pomiędzy skonfliktowanymi politycznie środowiskami).
Kursy na konkursy
Co istotne, Wróblewska wydaje się zwolenniczką powoływania szefów instytucji kultury na drodze konkursu. Na pewno też działa pragmatycznie – już w styczniu mówiła w obszernym wywiadzie dla „Polityki” o tym, dlaczego do zmian w niektórych instytucjach należy podchodzić ostrożnie. Chodzi o rozdział środków z Krajowego Planu Odbudowy, którym zajmują się m.in. CSW Zamek Ujazdowski (z jego krytykowaną dyrekcją) oraz Narodowy Instytut Muzyki i Tańca. I już w tamtej rozmowie pojawił się pomysł na łączenie rozdrobnionych, a właściwie rozmnożonych przez ministerstwo Glińskiego urzędów.
„Musimy sobie wyjaśnić ze środowiskami twórczymi, kogo szukamy, na kim nam zależy. Jaki model zarządzania jest dziś najbardziej adekwatny, a jednocześnie realizowalny w tej strukturze prawnej. Tak, by zadowolony był zarówno świat kultury, jak i odbiorcy. By instytucje były nie tylko państwowe czy narodowe, ale przede wszystkim społeczne” – mówiła wtedy „Polityce” Wróblewska. Tym bardziej ciekawe, w jaki sposób podchodzić będzie nowa minister do praktyki zawiadywania mediami publicznymi i dystrybucji środków na kulturę.
Menedżerka długodystansowa
Symboliczne jest to, że na czele resortu staje osoba związana ze społecznym ruchem Obywateli Kultury, który jeszcze za czasów poprzednich rządów Donalda Tuska domagał się zwiększenia resortowego budżetu. Do realizacji jednego z ówczesnych postulatów – czyli dociągnięcia do co najmniej 1 proc. budżetu państwa przeznaczanego co roku na kulturę – doszło dopiero podczas kadencji PiS, choć za cenę kompletnego rozregulowania kontroli politycznej nad resortem. Teraz jest szansa, by zrównoważyć jedno i drugie.
Środowiskowe marzenia udało się spełnić. Czas na pracę. Oby w warunkach spokojniejszych i bardziej komfortowych niż w wypadku poprzedniczek. Bo kobiety na tym stanowisku dostawały najczęściej trudne sytuacje i niezbyt wiele czasu, a Wróblewska jest typem menedżerki długodystansowej.