Kultura

Cannes 2024: „Dziewczyna z igłą” wywołała sensację. Emocje podgrzewa Vega i jego „Putin”

Kadr z filmu „Dziewczyna z igłą” Kadr z filmu „Dziewczyna z igłą” mat. pr.
Duńsko-polsko-szwedzka koprodukcja „Dziewczyna z igłą” zadziałała jak kubeł zimnej wody wylany na dość jeszcze nierozgrzane słońcem, ale już przepełnione szampańskimi nastrojami głowy uczestników festiwalu. W Cannes głośno o Polakach jest także z powodu nowego filmu Patryka Vegi, który łamie wszelkie zasady trzymania się granic rozsądku.
Magnus von HornLava Films Magnus von Horn

Sprawcą sensacji jest urodzony w Göteborgu, lecz od kilkunastu lat mieszkający na warszawskim Powiślu laureat Paszportu POLITYKI Magnus von Horn. Swój trzeci film (wcześniej nakręcił „Intruza” i „Sweat”) Szwed nazywa bajką dla dorosłych, lecz słowo „bajka” zupełnie nie pasuje do tej historii. Bliżej jej do posępnego moralitetu z troską pochylającego się nad beznadziejnym losem nieuprzywilejowanych kobiet, próbujących polepszyć swój los w wilczych warunkach drapieżnego kapitalizmu.

„Dziewczyna z igłą”: skandynawski horror

Czarno-biała opowieść z niezwykłymi zdjęciami Michała Dymka i scenografią Jagny Dobesz, rozgrywająca się tuż po zakończeniu I wojny światowej, utrzymana w tonacji wczesnej twórczości Ingmara Bergmana, a jednocześnie bezkompromisowo nawiązująca do szczerej prozy Dunki Tove Ditlevsen („Trylogia kopenhaska”), oparta jest na dobrze pamiętanych w Skandynawii, a u nas zupełnie nieznanych faktach. Rzecz dotyczy horroru zakończonego sądowym procesem, w wyniku którego trzydziestoparoletnia kobieta została skazana na karę śmierci. Był to pierwszy taki przypadek w Danii od 1861 r. Panujący wtedy monarcha Christian X sprzeciwił się wyrokowi, zamieniając go na dożywocie. Swoją decyzję uzasadniał tym, że w oświeconym kraju nie zabija się kobiet, nawet jeśli są morderczyniami.

Bohaterką filmu jest postać wzorowana na Dagmar Overbye, pochodzącej z maleńkiej wioski Assendrup niedaleko Kopenhagi, karanej za drobne kradzieże matce pięciorga dzieci, prowadzącej niedochodową cukiernię w dzielnicy Vesterbro. Jej prawdziwym zajęciem, z którego się utrzymywała, było pośrednictwo przy adopcjach (prawo zakazywało wtedy aborcji). Oferowała pomoc wielu biednym, znajdującym się w trudnym położeniu, najczęściej wykorzystanym samotnym matkom albo kobietom posiadającym potomstwo ze związków pozamałżeńskich. Obiecywała, że noworodki zostaną oddane w godne ręce, znajdą szczęśliwy dom i kochających rodziców. W latach 1916–20 z jej usług skorzystało wiele zdesperowanych młodych pań naiwnie wierzących albo – jak sugeruje autor „Dziewczyny z igłą” – świadomie samooszukujących się, że wszystko skończy się happy endem.

Prawda okazała się tak straszna, że twórcy filmu proszą, aby nie zdradzać finału, który dla wielu może okazać się trudnym do wytrzymania wstrząsem. Dość powiedzieć, że Overbye, owszem, pobierała, i to całkiem niemałe pieniądze za swoje usługi, jednak nie miała zamiaru przekazywać nikomu nowonarodzonych dzieci. To, co z nimi robiła, nawet jak na bardzo niskie standardy ówczesnego życia po prostu nie mieściło się w głowie. W jej przekonaniu wykonywała czarną robotę za innych, by „uszczęśliwić” otoczenie, w tym i samą siebie, gdyż prawdopodobnie w ten sam sposób pozbywała się również własnych kłopotów. W sądzie przyznała się do winy, choć prokuratorzy twierdzili, że całej prawdy nie wyjawiła.

Czytaj też: Wyjść z ludzkiego zoo. Co mówi o kinie (i świecie) nowa fala wstrząsających dokumentów

Sprawa, która wstrząsnęła Danią

Proces Dagmar Overbye był jednym z najgłośniejszych, jakie miały miejsce na początku XX w. W Danii uchodzi za wydarzenie historyczne, wręcz przełomowe, m.in. dlatego, że skutkowało reformą ustawodawstwa. Uznano wtedy, że zapewnienie życia i prawa do edukacji niechcianym dzieciom leży po stronie państwa. W 1923 r. bezpośrednio w wyniku sprawy Dagmar rząd duński przyjął ustawę nakładającą obowiązek troszczenia się o ich los publicznym placówkom wychowawczym. Rok później uchwalono ustawę nakładającą na wszystkie gminy obowiązek prowadzenia ewidencji ludności. Rejestry miały pełnić funkcję swoistego spisu mieszkańców, pomagającego policji w pracy przy rozmaitych dochodzeniach.

Tworząc nieoczywisty portret bohaterki, Magnus von Horn paradoksalnie nie poświęca jej zbyt wiele ekranowego czasu. Całą swoją energię kieruje na inną postać, a w zasadzie na sumienie 23-letniej Karoline, granej przez Vic Carmen Sonne („Godland”, „Królestwo: Exodus”) szwaczki zatrudnionej w manufakturze produkującej bieliznę i mundury dla wojska, przeżywającej, niczym Kopciuszek, bajkowy romans z właścicielem fabryki. Gdy już po zerwaniu i nieudanej próbie dokonania autoaborcji decyduje się urodzić, a następnie oddać córkę zastępczej rodzinie, słyszy, że postąpiła słusznie. Niczym echo ta fraza wraca w filmie, zawsze przy najtrudniejszych moralnie wyborach, z coraz wyraźniejszym znakiem zapytania, sugerując, o czym w istocie jest ten obraz.

Film przepełniony czarną refleksją

Dobro i zło w „Dziewczynie z igłą”, chociaż ostro rozdzielone, przyciągają się. Zmieniają bieguny, odsłaniając udrękę oraz tragizm kobiecego losu. Za zakochaniem, miłością, rodziną – wartościami pożądanymi przez większość – stoją tu surowe klasowe ograniczenia, darwinowska wręcz siła unicestwiania tego, co słabsze i bezbronne. Z drugiej strony kult macierzyństwa okazuje się maską przykrywającą ciemne instynkty, mitem mającym chronić patriarchalną niesprawiedliwość, parawanem zasłaniającym brak odpowiedzialności.

Podążając koleinami twardego XIX-wiecznego naturalizmu, von Horn zdaje sobie sprawę, że Ameryki filmem nie odkrywa. Cynizm, obłuda, egoizm zawsze rządziły światem. Niemniej mówiąc o socjotechnikach uciszania sumienia w warunkach o wiele trudniejszych niż te, które obecnie znamy, reżyser zmusza do zastanowienia, czy i nasz nowy wspaniały świat nakręcany wiecznie niezaspokojonym konsumpcjonizmem nie jest przypadkiem oparty na podobnie przygnębiającym samooszustwie, społecznym wygodnictwie, utrwalaniu nieludzkich zachowań służących cichej eliminacji niewidocznych i nieprzystosowanych. Tak czy inaczej, w tym przepełnionym najczarniejszą refleksją filmie, dającym na końcu upragnioną iskierkę nadziei, nic nie wydaje się czarno-białe.

„Putin” Vegi: największy gangster naszych czasów

W Cannes głośno o Polakach jest także z powodu nowego filmu Patryka Vegi, obecnego na targach filmowych towarzyszących festiwalowi. Co prawda obejrzeć go jeszcze nie można, niemniej budzi ogromne emocje z uwagi na temat, a jeszcze bardziej sposób realizacji. Rzecz zatytułowana jest „Putin” i, jak się łatwo domyślić, jego jądro stanowią owiane tajemnicą szczegóły życiorysu rosyjskiego dyktatora. Zostały ponoć nakręcone sceny poniżania byłej żony Ludmiły Aleksandrownej Oczeretnej, obnoszenia się z romansem ze znacznie młodszą Aliną Kabajewą, a także obrazy Putina z zimną krwią zlecającego zamachy bombowe i zabójstwa rosyjskich dysydentów i bezpośrednich rywali. Film odtwarza kilka rzeczywistych wydarzeń, w tym kryzys zakładników w moskiewskim teatrze w 2002 r., dywanowy zamach bombowy na Czeczenię pod okiem Putina i inwazję na Ukrainę, wykorzystując materiały nakręcone przez ukraińskich filmowców podczas wojny.

Dzieło reklamowane jest jako thriller polityczny ukazujący karierę rosyjskiego przywódcy jako konsekwentną drogę do stania się największym gangsterem naszych czasów. Osoba Putina została w całości wygenerowana za pomocą sztucznej inteligencji. Na sylwetkę i twarz aktora dzięki technologii CGI został nałożony cyfrowy obraz, co dało efekt nierozróżnialności postaci ekranowej od autentycznego wizerunku rosyjskiego przywódcy. Powstał – jak to określił reżyser – „pierwszy film fabularny typu deepfake”, co już samo w sobie brzmi sensacyjnie, gdyż łamie wszelkie dotychczasowe zasady trzymania się granic rozsądku, prawdopodobieństwa oraz zgodności fikcji z rzeczywistością.

Niewątpliwie na taki właśnie efekt – rozbudzania ogromnych oczekiwań, liczenia na mocne uderzenie w znienawidzonego przez pół świata tyrana prowadzącego krwawą wojnę za naszą wschodnią granicą – liczy Vega, określany nie wiedzieć czemu przez „The Hollywood Reporter” jako Besaleela (być może takim pseudonimem artystycznym Polak posługuje się na Zachodzie).

Film, jak donosi branżowa prasa, kosztował 14 mln dol. i powstał bez udziału dotacji PISF. Sprzedaje się jak gorące bułeczki. Już został kupiony do Stanów Zjednoczonych i Kanady (premiera 27 września). Chwilę później trafi do kin w Niemczech, Austrii, Szwajcarii, Holandii, Belgii, Luksemburgu, Wielkiej Brytanii, Irlandii i Skandynawii. Będzie miał także zapewnioną dystrybucję na największych rynkach azjatyckich, w Polsce, Ukrainie i innych krajach Europy Wschodniej. Polska data premiery została ustalona na 26 września.

Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Społeczeństwo

Wyjątkowo długie wolne po Nowym Roku. Rodzice oburzeni. Dla szkół to konieczność

Jeśli ktoś się oburza, że w szkołach tak często są przerwy w nauce, niech zatrudni się w oświacie. Już po paru miesiącach będzie się zarzekał, że rzuci tę robotę, jeśli nie dostanie dnia wolnego ekstra.

Dariusz Chętkowski
04.12.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną