Gene Hackman, legenda Hollywood. Tworzył perełki, nie bał się zajrzeć w różne aktorskie rejony
Kilka ról wystarczyło, by Gene Hackman zapewnił sobie miejsce wśród największych. Jimmy „Popeye” Doyle, łamiący reguły policjant z „Francuskiego łącznika”, wart pierwszego w karierze aktora Oscara. Wagabunda Max ze „Stracha na wróble”. Harry Caul, nękany wyrzutami sumienia spec od podsłuchów w „Rozmowie” – być może największa, najpełniejsza rola w dorobku Hackmana, z niewiadomych względów pominięta przez Amerykańską Akademię Filmową przy oscarowych nominacjach.
Już w połowie lat 70. było wiadomo, że Gene Hackman to aktor, który podoła każdemu wyzwaniu. Bywał nazywany hollywoodzkim everymanem – może dlatego, że nie był stereotypowym przystojniakiem w typie Paula Newmana czy Roberta Redforda – lecz w granych przez niego postaciach nie było zwyczajności. Niemal każdy z jego bohaterów skrywał mroczne tajemnice, lęki, traumy, gniew lub bezbrzeżny smutek. „Mógł zagrać kogokolwiek, a czułeś za tą rolą całe życie. Mógł być każdym i nikim, dominować na ekranie lub być zwykłym gościem z ulicy” – napisał na wieść o śmierci Hackmana aktor i aktywista George Takei.
Czytaj też: David Lynch. Geniusz, filmowiec totalny. Jego powołaniem było łamanie granic
Łotr i kochanek
Hackman nie bał się zaglądać w różne aktorskie rejony. Grywał poczciwców i łotrów, polityków i urzędników, kochanków i ludzi ledwo radzących sobie z życiem. Świetnie czuł się w rolach czarnych charakterów, co więcej, jego podejście do każdej z nich potrafiło uwiarygadniać nawet przeciętne scenariusze: był groteskowym i złowieszczym jednocześnie Lexem Luthorem w ekranizacji komiksów o Supermanie, rasistą czekającym na egzekucję w „Komorze”, chirurgiem prowadzącym eksperymenty na bezdomnych w „Krytycznej terapii”.
Gdy mógł pracować ze świetnym materiałem, tworzył aktorskie perełki, jak w „Bez przebaczenia” Clinta Eastwooda, gdzie zagrał bezwzględnego szeryfa, zgarniając drugiego w karierze Oscara. Wiele tych postaci to subtelne, zniuansowane portrety. Hackman nie lubił być dosadny i jednoznaczny. „W jego rolach, jak w życiu, dobrzy faceci nie muszą być wcale mili, a złoczyńcy bywają uroczy”, pisał krytyk Jeremy McCarter.
Hackman nie unikał kina gatunkowego i rozrywkowego. Miał w dorobku wiele ról w westernach, thrillerach, filmach wojennych. Pojawiał się w komediach romantycznych – takich jak „Niepokorni”, gdzie stworzył udany duet z Barbrą Streisand, potrafił także kpić z własnego aktorskiego emploi, przyjmując epizodyczną rolę w „Młodym Frankensteinie” Mela Brooksa. Gdy tylko było to możliwe, granym przez siebie postaciom dawał jeszcze więcej, niż wymagał tego od niego scenariusz. Przeszłość, emocje, wspomnienia, których na ekranie nie było, ale w rolach Hackmana były wyczuwalne. Choć sam zastrzegał w wywiadach, że nie analizuje swojej gry ani swoich postaci zbyt dogłębnie. Bał się, że gdy zacznie im przyglądać się zbyt uważnie, to straci przed kamerą wiarygodność.
Czytaj też: Cate Blanchett: uświetniaczka. Jej rola podnosi każdy tytuł do wyższej ligi
Pamiętaj, nie jesteś gwiazdą
Urodził się w 1930 r. w Kalifornii, lecz wkrótce jego rodzina przeniosła się do Illinois. O aktorstwie marzył od dzieciństwa, od czasu, gdy zobaczył pierwszy film. „Uwielbiałem Jamesa Cagneya, był tak inny od wszystkiego, co widziałem, dorastając w miasteczku na Środkowym Zachodzie. Cagney był nowojorskim twardzielem, sprytnym i wygadanym. Nigdy nie próbowałem go naśladować, ale już pracując na scenie, uświadomiłem sobie, dlaczego tak go lubiłem: to był aktor spełniony” – wspominał.
Gdy miał 16 lat, zaciągnął się do Marines (na komisji skłamał, że jest starszy), służył w wojsku cztery i pół roku. Stacjonował w Chinach, Japonii i na Hawajach. W 1956 r. wreszcie zdecydował się spróbować sił na scenie w teatrze Pasadena Playhouse. Mieszkał już wtedy w Kalifornii, blisko przyjaźnił się z dwoma innymi aspirującymi aktorami: Robertem Duvallem i Dustinem Hoffmanem. Podobno on i Hoffman należeli do najgorzej ocenianych aktorów ze swojej grupy, szybko przenieśli się więc do Nowego Jorku. Na Hackmana odrzucenie działało jednak wyłącznie motywująco.
Od wczesnych lat 60. grywał drugoplanowe role w kinie i telewizji, pojawiał się na deskach broadwayowskich teatrów. Przełom nadszedł dość szybko: dzięki drugoplanowej roli w „Bonnie i Clydzie” dostał pierwszą nominację do Oscara i przepustkę do wielkiej kariery.
Grywał dużo, sam czasami czuł, że zbyt dużo, więc zdarzało się, że zwalniał tempo i przyjmował mniej ról. Im większą cieszył się sławą, tym bardziej jej unikał. Rzadko udzielał wywiadów, nie czuł się gwiazdą. „Jeśli postrzegasz siebie samego jako gwiazdora, to już straciłeś coś, co pozwoliłoby ci zagrać zwyczajnego człowieka. Potrzebujesz czegoś, co sprowadziłoby cię na ziemię, pozwoliło zrozumieć, kim jesteś i kim jest bohater, którego grasz. Musisz pamiętać, że nie jesteś gwiazdą i nie możesz być zbyt zadowolony z siebie. Nie bierz niczego za pewnik”, mówił w wywiadzie dla „New York Timesa”.
Czytaj też: „O wieku przypominają mi tylko plecy i kolana”. Sophia Loren i Brigitte Bardot kończą 90 lat
Na własnych zasadach
Po stabilnych, wypełnionych pracą i serią znakomitych ról czterech dekadach hollywoodzkiej kariery wreszcie powiedział dość. Chyba nieoczekiwanie, bo jeszcze w 2001 r. zagrał w aż pięciu filmach (w tym w „Genialnym klanie” Wesa Andersona, gdzie stworzył ostatnią wybitną kreację w swoim dorobku), ale w 2004, po występie w politycznej satyrze „Witajcie w Mooseport”, ogłosił koniec kariery. Miał 74 lata, był wciąż zawodowo aktywny, ale wolał poświęcić się innym pasjom. Miał ich zresztą sporo: interesował się architekturą i renowacją domów (jego projekty trafiały m.in. do branżowego magazynu „Architectural Digest”), pisał powieści, niestety nietłumaczone na język polski. Unikał mediów i rozgłosu, mieszkał ze swoją drugą żoną, pianistką Betsy Arakawą, w domu w Santa Fe.
Wiadomość o śmierci Gene’a Hackmana wywołała falę spekulacji: w domu znaleziono nie tylko ciało aktora, lecz także jego żony i ich psa, więc fani zaczęli snuć domysły o rozszerzonym samobójstwie. Szeryf hrabstwa Santa Fe nie podał jak dotąd szczegółów dotyczących zgonu, choć wstępnie wykluczył udział osób trzecich.