To, co nie podoba się w filmie Ari Astera amerykańskim mediom głównego nurtu („pusta diagnoza prowadząca donikąd”), francuska prasa uznaje za przekonującą, najdziwniejszą i najmroczniejszą wizję Stanów Zjednoczonych pogrążonych w wojnie wszystkich przeciwko wszystkim, zrealizowaną ostatnio za oceanem. W zachwycie Europejczyków nad satyrycznym spojrzeniem na upadający mit Ameryki jako ostoi wolności i demokracji wyczuć można ulgę, że nie tylko my odbieramy chaos wywołany dziwnymi decyzjami prezydenta Trumpa jako skutek nasilającego się od dawna procesu rozpadu amerykańskiej demokracji. Z drugiej strony dziwić się nie należy, że krzywe lustro, w jakim karze się przeglądać dumnemu amerykańskiemu społeczeństwu hollywoodzki twórca „Bo się boi”, nie wszędzie wzbudzi entuzjazm.
Aster nie bawi się w subtelności. Szyje swój bezczelny film, okrzyknięty socjologicznym westernem, grubymi nićmi, nie pozostawiając wątpliwości, że oferuje coś więcej niż prześmiewczy klimat. Z tego, co widać na ekranie, jasno wynika, iż sytuacja w Ameryce wymknęła się spod kontroli, zmierza w nieciekawym kierunku i happy endu w żadnym wypadku oczekiwać nie należy. Chyba że stan chwilowego wyciszenia przed katastrofą uzna się za nagłe oznaki zdrowienia. Kołem zamachowym kryzysu staje się w „Eddingtonie” niedawno zakończona pandemia. Właśnie pięć lat temu, gdy wprowadzono lockdown, odizolowano ludzi, wprowadzono zakaz gromadzenia się w miejscach publicznych, coś – zdaniem reżysera – w Ameryce pękło.
Czytaj też: