Granice na deskach
Marta Nieradkiewicz dla „Polityki”: Kiedyś wszystko robiłam na hura, dziś mam swoje granice
JANUSZ WRÓBLEWSKI: – Często wybierasz ryzykowne propozycje. Bez wytrącenia ze strefy komfortu nie powstanie dobra rola?
MARTA NIERADKIEWICZ: – Ryzykując, można odnieść spektakularny sukces, ale i niestety ponieść dotkliwą porażkę. Mam wrażenie, że gdy się podejmuje nieco trudniejsze wyzwania, zawód, który uprawiam, zyskuje zupełnie inną wagę. Czasami udaje się wtedy powiedzieć coś więcej.
Co na przykład?
Jeśli projekt wymaga ode mnie poświęcenia albo pójścia w stronę, której do tej pory nie znałam, dowiaduję się o sobie sporo.
Życiowo, zawodowo?
I tak, i tak. Oczywiście, to zależy. Role, które są dla mnie istotne, jeśli czuję ich moc i ciężar, w obu tych sferach coś zmieniają. Nie zawsze tak jest, niemniej na pewno optyka się wtedy poszerza. Zdobyte doświadczenia wkładam do przegródki, przechowuję. Jak nadarzy się okazja, to one wracają. Jeśli przykładowo grana przeze mnie postać zrobiła coś kontrowersyjnego, a mnie grożą w życiu podobne perturbacje, natychmiast pojawia się czerwona lampka z ostrzeżeniem, że może lepiej przyhamować. Albo wręcz przeciwnie – że warto spróbować się z tym zmierzyć. Różnie bywa.
W „Zjednoczonych stanach miłości” obnażasz się psychicznie i fizycznie, grając nauczycielkę fitnessu. W „Lęku” twoja bohaterka pomaga siostrze dokonać eutanazji. Trudne tematy, ekstremalne zachowania. Zawsze jesteś otwarta na takie propozycje?
Nie mam wpływu na to, jakie oferty do mnie przychodzą. Problem w tym, że na ciekawe role, odważne scenariusze nie trafia się często. Jeśli więc otrzymuję wyjątkowy materiał, w którym widzę szansę na zbudowanie ciekawej, mocnej postaci, to się w ogóle nie zastanawiam, od razu to biorę.