W niedzielę 22 października zakończyła się 23. edycja Międzynarodowego Warszawskiego Festiwalu Filmowego. Choć przeżywa on ostatnio kryzys tożsamości, to wciąż pozostaje jedną z najlepszych okazji do zapoznania się z filmową twórczością z Europy Środkowej i Wschodniej.
A jest z czym się zapoznawać. W tym roku pokazano kilkadziesiąt dzieł z Rumunii (2), Bułgarii (3), Węgier (4), Serbii (3), Rosji (9), wiele z nich frapujących i oryginalnych. To kino wciąż mało u nas znane, mimo ponad 30 lat istnienia Ińskiego Lata Filmowego czy Festival für Osteuropäischen Films w niemieckim Cottbus (ten festiwal liczy sobie już lat 20). Tymczasem powinno być bliskie, przynajmniej ze względu na wspólnotę najnowszych dziejów. Ale i przecież, jak przekonująco udowadnia Andrzej Stasiuk, z racji wspólnoty wrażliwości, ludzi, krajobrazu...
Jak podobnie do śląskich wyglądają torowiska i równiny z filmu „Podróżowanie ze zwierzętami domowymi“ Wery Storożewej (Rosja 2007, Grand Prix na festiwalu w Moskwie). To klasycznie opowiedziana historia introwertycznej dziewczyny z domu dziecka, która po śmierci swego znacznie starszego i obcego męża zaczyna uczyć się życia na nowo. Główną rolę gra – pięknie, wysoko i czysto, jak najlepsza skrzypaczka – Ksenia Kutepowa. Najbardziej imponuje konsewentny realizm, w ramach którego zupełnie naturalnie pojawiają się wszakże sceny surrealistyczne, jak tytułowe podróże bohaterki: to z krową na drezynie, to z kozą i psem na łódce, z wolna przesuwającymi się w tyle nieskończonymi przestrzeniami. Czysta poezja. I ten obraz ruskiej prowincji, bolesny, smutny, prawdziwy.
Czy nie w Polsce mogłaby dziać się akcja „Prostych spraw“ Aleksieja Popogrebskiego (Rosja 2007; Soczi Grand Prize, Karlovy Vary – najlepszy aktor, FIRPRESCI, Ekumeniczna)? Bohaterem jest tu sympatyczny lekarz, który po godzinach dorabia nielegalnymi eutanazjami w domach klientów. Wszystko to, by naprawdę ulżyć ludziom, i by dorobić się z żoną własnego mieszkania. Zza smutnej diagnozy służby zdrowia oraz niepewnej kapitalizmu Rosji przebija subtelny czarny humor, jak choćby w zaskakująco rozwijanym wątku znajomości doktora z podstarzałym, rozkakpryszonym aktorem. Film znakomicie łączy walor rozrywki i fabuły z wartością quasidokumentalną – w ekranową rzeczywistość nietrudno jest uwierzyć.
Tak, Rosjanie są mistrzami takich syntez. Od lat robi to Aleksiej Bałabanow, od niedawna Andriej Zwiagincew - który porusza się między realizmem a symbolizmem. Ich najnowsze filmy, odpowiednio „Ładunek 200“ i „Wygnanie“, także pokazano przedpremierowo na MWFF. Jeszcze bardziej na granicy obu konwencji oscyluje „Problem z komarami i inne historie“ Andrieja Paounova (Bułgaria-USA-Niemcy 2007; Karlovy Vary Best Documentary). To przedstawiciel modnego ostatnio gatunku filmów-katalogów osobliwości, dziejących się zazwyczaj w jakimś izolowanym, podupadającym, choć malowniczym miasteczku. Tym razem chodzi o Belene, żyjące w cieniu budowanej w pobliżu elektrowni jądrowej. Jego mieszkańcy to m.in. były komunistyczny notabl, kontynuujący najlepsze zwyczaje poprzedniej epoki, nostalgiczny pianista rozpamiętujący Lenina, kubański geolog zbierający lokalne rękodzieła... Tak, ten film ma atmosferę.
Od pewnego czasu jednak, tak w Bułgarii, jak i może bardziej na Węgrzech i Rumunii, tryumfy święci formalizm i konwencje. „Śledztwo“ Igliki Triffonowej (Bułgaria-Niemcy-Holandia 2006; Best Balkan & Bulgarian Film w Sofii 2007) to pozornie thriller o pani detektyw usiłującej znaleźć winnego okrutnego morderstwa. Pozornie, bo oskarżony, brat denata, od początku do końca filmu siedzi w areszcie, i na dodatek nie ma prawie wątpliwości co do jego winy. Fascynujący pojedynek między dwoma silnymi osobowościami bohatera i przesłuchującej go policjantki, pełen drobnych gestów, mocnych słów i jeszcze mocniejszego milczenia. Z jednej strony krucha, choć zdeterminowana Swietłana Janczewa, z drugiej ponury i zbolały Krasimir Dokow.
W tym roku na WMFF odkryliśmy także nowy rumuński talent, Adinę Pintille, młodziutką (1980) córkę klasyka Luciana. Jej filmy krótkometrażowe okazały się one niezwykle wysmakowanymi wizualnie, montażowo i dźwiękowo etiudami o gwałcie w domku dróżnika („Pociągi bez nadzoru“) czy lękach młodego yuppie („Strach pana G“). Najdorzalszym było 50-minutowe „Nie zrozum mnie źle“, kręcone w domu dla psychicznie chorych, cierpliwością i wnikliwością obserwacji nieustępujące mistrzowskim dziełom Krzysztofa Kieślowskiego czy Marcela Łozińskiego. W długich ujęciach, w których często „nic się nie dzieje“, mamy szansę na powolne wniknięcie w świat schizofreników. A może po prostu: innych i wrażliwszych?
Rozczarowanie przyszło po obejrzeniu „Reszta jest milczeniem“ (Rumunia 2007), nowej produkcji Nae Caranfila. Tym bardziej przykre, że jest on przecież autorem znakomitej komedii o transformacji gospodarczej i społecznej, „Filantropica“ (2001). Tu nie utrzymał równowagi i lekkości poprzedniego filmu, nie mogąc dokonać wyboru między tonem poważnym i ironicznym, między epopeją a krotochwilą. Rzecz pozostaje jednak interesująca, bo to rzadkie w naszym regionie kino o kinie, i to o kinie niemym. Oglądamy opartą na faktach, lecz stylizowaną fabułę o kulisach powstania pierwszego rumuńskiego filmu „Wojna o niepodległość“. Miejscami soczyste sceny (do nieudolnego „chłopskiego“ tańca przyłączają się nieproszeni autentyczni wieśniacy) czy postaci (mefistofeliczno-patetyczny milioner-producent) nie ratują jednak naiwnie prowadzonego głównego wątku o dojrzewaniu młodego reżysera.
Zamiast konwencji Węgrzy od lat wybierają formalizm i wizjonerstwo, czego przykładem polynchowska twórczość Attili Janischa (m.in. „Jutro“ na WMFF w 2004 roku) lub niemieszczące się w żadnej szufladce dzieła György Pálfiego (wybitna „Czkawka“ na WMFF w 2003). W tej edycji mieliśmy okazję zobaczyć ambitną parabolę dyktatury, „Dolinę“ Zoltána Kamondiego (Węgry-Rumunia 2007). Rzecz rozgrywa się w izolowanym miasteczku, niegdyś zalanym przez rzekę, otoczonym górami śmieci, świecie rozpadu i rozkładu. Rządzi nim tajemniczy zakon mnichów, terroryzujących mieszkańców psami i obozami dla gruźlików. Odniesienia do krwawej historii najnowszej Węgier są oczywiście czytelne, lecz nie zamykają one dróg odczytania tej przejmującej dystopii. Przede wszystkim bowiem zniewala totalna i oryginalna wizja – scenografia, zdjęcia, światło. Osobliwe, halucynacyjne piękno tkwiące w brzydocie.
Wreszcie „Mleczna droga“ Benedeka Fliegaufa (Węgry 2007; Golden Leopard w Locarno). Choć to tylko zbiór dwunastu realistycznych, nieruchomych kadrów, te sceny z marginesów świata ujawniają jakiś jego ukryty, nieprzeczuwany i zaskakujący sens, to komiczny, to tragiczny. Portowe kontenery, publiczna łaźnia, puste przedmieścia, nocna łąka. Przez te ujęcia przewijają się milczące postacie, zajęte swoimi troskami i zadaniami. Ale co kluczowe, to przezierający zza kamery "naukowy" dystans, chłód, ale zarazem i zadziwienie, dziecięce spojrzenie. Oto jakby przyrodniczy dokument – o ludziach? ludzkości? Tylko dwanaście ujęć – i wrażenie panoramy czy syntezy. Film nudzi rozciągniętym czasem, frapuje zmysłem obserwacji, prowokuje formą, daje do myślenia, jak powinno mistrzowskie kino.
Oglądajmy zatem środkowoeuropejskie kino. Odwiedzajmy Międzynarodowy Warszawski Festiwal Filmowy. I zróbmy coś z naszymi dystrybutorami, by zaczęli ryzykować i odważniej kształtować nasze gusta. Dojdźmy z nimi do porozumienia, niczym obywatelska platforma, zasypując ich mejlami i telefonami. Albo załóżmy jakąś samoobronę przed amerykańsko-azjatyckim zalewem. Jak pokazał 21 października, ciągle coś możemy.