„Czy dobrze sprawdziliście koperty?"- pytał podczas ubiegłorocznej gali Martin Scorsese, uhonorowany najważniejszym Oscarem za drugorzędny, także w jego bogatym dorobku, film „Infiltracja". W tym roku Scorsese wręczał nagrodę reżyserską i kiedy wymienił nazwiska braci Coen, publiczność zgromadzona w Kodak Theatre przyjęła decyzję z aprobatą. Za chwilę Denzel Washington ogłosił, że „To nie jest kraj dla starych ludzi" jest jednocześnie najlepszym filmem roku. Zapewne co najmniej tyle samo zwolenników miał obraz Paula Thomasa Andersona „Aż poleje się krew", ale wstydu nie było. Oscar się zrehabilitował. Ta noc była dla amerykańskiego biznesu filmowego wyjątkowa jeszcze z kilku powodów.
Premiery nie poprzedziła próba generalna, jaką zazwyczaj była ceremonia przyznawania Złotych Globów, w tym roku odwołana z powodu wielotygodniowego strajku scenarzystów, których solidarnie popierali przedstawiciele innych branż. Mówiło się nawet, że może być zagrożona gala oscarowa, ale w to naprawdę chyba nikt nie wierzył. Mogą się bowiem zdarzyć w Ameryce różne straszne rzeczy, ale show oscarowy, doroczna parada branży filmowej, musi się odbyć w zaplanowanym terminie. Nie ma bowiem Hollywood bez Oscarów, tak jak nie ma Oscarów bez Hollywood. A zakończony niedawno strajk został potraktowany przez prowadzącego niedzielną galę komika Jona Stewarta dość lekceważąco. Mistrz ceremonii nie omieszkał też wspomnieć, że Ameryka szykuje się do wyborów i może sobie wybrać czarnoskórego albo kobietę, albo asteroid uderzający w Statuę Wolności. Na takim mniej więcej poziomie były jego żarty.
A jednak tegoroczna gala nie była tak idiotycznie radosna, jak to zdarzało się w przeszłości.