Mariola Wiktor: – Zarzekał się pan, że nigdy nie zrealizuje filmu, który przywoła pana osobiste, traumatyczne wspomnienia z czasów pierwszej wojny libańskiej z 1982 r. Tymczasem „Walc z Baszirem” rozdrapuje stare rany. Dlaczego zdecydował się pan na to po tylu latach?
Ari Folman: – Powód powstania „Walca z Baszirem” był dość prozaiczny. Kiedy stuknęła mi czterdziestka – a było to siedem lat temu – postanowiłem uwolnić się od obowiązkowej służby w rezerwie armii izraelskiej. Staje się to możliwe dopiero po przekroczeniu pięćdziesiątki i dotyczy wszystkich zdrowych mężczyzn, mimo iż w młodości każdy z nas przez trzy lata był żołnierzem. Taka służba w rezerwie polega na tym, że co roku trzeba stawiać się w jednostce i spędzać tam od dwóch tygodni do miesiąca. Była to dla mnie zwykła strata czasu. Bo do moich głównych zadań należało pisanie głupawych scenariuszy do filmów instruktażowych w rodzaju „Jak się obronić w czasie ataku atomowego” i tym podobnych bzdur. Ktoś mi wtedy poradził, żeby pójść do wojskowego terapeuty i w ciągu kilku spotkań opowiedzieć, przez co przeszedłem jako młody 20-letni żołnierz w czasie misji w Libanie.
Uzyskał pan przedterminowe zwolnienie z rezerwy?
Tak. Jednak rozmawiając z terapeutą uświadomiłem sobie wówczas, i to mnie zszokowało, że opowiadam komuś o swoich przeżyciach po raz pierwszy od dwudziestu kilku lat. Przez cały ten czas żyłem tak, jakby tamtych wydarzeń nigdy nie było. Wyparłem je z pamięci. Kiedy zacząłem o tym rozmawiać z przyjaciółmi i znajomymi, okazało się, że prawie wszyscy mają ten sam problem. Dlatego „Walc z Baszirem” nie jest filmem o masakrze, ale o ludzkiej pamięci. Najważniejsze dla mnie jest pytanie o to, co dzieje się ze wspomnieniami, które odsuwamy.