Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Fragmenty książek

Fragment książki „Rozświetlona jama. Dziennik sanatoryjny”

Max Blecher, Rozświetlona jama. Dziennik sanatoryjny, tłum. Joanna Kornaś-Warwas, Wydawnictwo Książkowe Klimaty, Wrocław 2018 Max Blecher, Rozświetlona jama. Dziennik sanatoryjny, tłum. Joanna Kornaś-Warwas, Wydawnictwo Książkowe Klimaty, Wrocław 2018 Materiały partnera
Podczas moich spacerów o kulach do kamiennej ławki spotykałem kilku pensjonariuszy, mieszkających w pobliskim wspaniałym sanatorium – ogromnym, niezwykle komfortowym hotelu z luksusowymi pokojami i, oczywiście, niezwykle wysokimi cenami.

Aby tam mieszkać, pensjonariusze musieli być bardzo zamożni, ale te osoby nie wzbudzały mojego zainteresowania i nie pragnąłem ich poznać. Zazwyczaj byli to ludzie poważnie dotknięci chorobą, którzy przyjeżdżali tutaj z zaniepokojonymi minami, i bardzo o siebie dbali; pensjonariusze stale rozmyślali o temperaturze i plwocinach, i z tego powodu zestarzeli się zbyt szybko. To byli ci „poważni” pensjonariusze, ale wiedziałem, że istnieli też młodzi, weseli, piękne kobiety i przystojni mężczyźni, którzy popołudniami i nocami balowali potajemnie i nie poświęcali chorobie szczególnej uwagi; tych chciałem poznać.

Dopóki nie mogłem wyruszać dalej i ustać przez kilka godzin, schodzenie do wioski, aby ich spotkać, nie miało żadnego sensu. Prawdą jest, że owo nadzwyczajne sanatorium znajdowało się dość blisko, ale nie znałem nikogo, kto mógłby mnie tam wprowadzić i ułatwić potem zawarcie ciekawych znajomości.

Dlatego zdecydowałem się nawiązywać rozmowę z każdym z „poważnych” pensjonariuszy i tym sposobem dotrzeć do tych „niepoważnych”.

Była wśród samotnych pensjonariuszy młoda dziewczyna w wieku około osiemnastu lat, o twarzy całkowicie pozbawionej jakiegoś szczególnego wyrazu, lekko piegowata i nieco zgarbiona, zawsze z tym samym zielonkawym szalikiem pod szyją i w tym samym tailleur z szarej tkaniny. Pokasływała od czasu do czasu, ukrywając swój kaszel w chusteczce albo zatrzymywała się, by usiąść na ławce i nabrać tchu.

Postanowiłem zagadnąć ją, bez uprzedniego zapoznania, tak jak to robiłem wcześniej, a potem zalecać się, by się z nią zaprzyjaźnić, byśmy pożyczali sobie książki i gazety, by przedstawiła mnie innym osobom z sanatorium.

W tym celu wyczekiwałem na dzień, w którym nikt nie będzie przechodził drogą, ona przystanie i wtedy do niej podejdę. Próbowałem wiele razy przyciągnąć jej spojrzenie i choć byłem pewien, że zauważyła moje starania, nie dawała mi żadnego znaku porozumienia i zachęty. Mijała mnie z zimnym, obojętnym wzrokiem, nie rozglądając się ani w prawo, ani w lewo, z gestami równie pozbawionymi wyrazu i urozmaicenia jak jej twarz, piegowata i zamknięta w sobie.

„Myślę, że moje zaloty będą jej schlebiać”, mówiłem sobie w duchu. „Jest zbyt brzydka na to, by ktoś z sanatorium próbował się do niej zalecać”.

I pewnego dnia, znalazłszy sprzyjającą chwilę, postanowiłem ją zagadnąć. Byłem zaledwie kilka kroków od niej i czekałem, aż podejdzie bliżej.

Z dużą pewnością siebie zbliżałem się ku niej i kiedy znalazła się zaledwie o krok ode mnie, zdjąłem czapkę i powiedziałem, sądzę, to samo, co kilka dni wcześniej do młodej Szwajcarki z odznaką wstrzemięźliwości:

– Panienko, chciałbym pani coś powiedzieć i jednocześnie zawrzeć znajomość…

Myślę, że tyle tylko zdołałem wybąkać, ponieważ w międzyczasie nadeszła ona i obrzucając mnie jedynie pełnym wyrzutów spojrzeniem, kontynuowała swoją drogę, wyprostowana, sztywna, jakby nikt nic do niej nie mówił, i zostawiła mnie ośmieszonego pośrodku drogi, z odkrytą głową, wspartego na kulach, mamroczącego dalej słowa, które zamierzałem jej powiedzieć, ale których nikt już nie słuchał. Byłem strasznie zły. W jednej chwili wszystkie moje wcześniejsze osądy na jej temat stały się dokładnie odwrotne, jak wahadło, które wraca w przeciwnym kierunku, po tym jak przebyło całą odległość.

I tego samego wieczoru opowiedziałem moim przyjaciołom, co mi się przydarzyło.

– Z brzydką dziewczyną się nie zadawaj… – wyjaśniałem. – Może pomyśleć, że chcesz ją uwieść, skoro wszyscy zostawiają ją w spokoju, a ty nagle przychodzisz, by porozmawiać… Z pewnością rozpowiedziała w sanatorium, że w pobliskim lasku zaatakował ją satyr, który chciał ją zgwałcić… Ha! ha!…

Ale największa niezręczność, którą przypominam sobie z niezmiernym zażenowaniem, miała miejsce następnego dnia, na zwykłym spacerze z moimi przyjaciółmi.

Kiedy mnie minęła, byłem w ich towarzystwie i wymamrotałem z okrucieństwem, dość głośno, tak by i ona słyszała:

– A poza tym… Nie żałuję… Jest dość brzydka.

Wydawało mi się, że usłyszała, bo z pewnością oburzenie podeszło jej do gardła i sprawiło, że zaczęła kaszleć. Ja natomiast byłem zadowolony, że tak szybko się na niej odegrałem. Postanowiłem, że jak tylko zdołam ją poznać za pośrednictwem kogoś z sanatorium, w którym przebywała, porozmawiam z nią bez ogródek i wyjaśnię, że nikt nie jest satyrem, a w szczególności nie dla niej.

W następnych dniach poznałem nawet pewnego młodego człowieka z tego samego sanatorium. Byłem teraz pewien, że zdołam ją zagadnąć. Chodziłem teraz do sanatorium dla zamożnych chorych, gdzie w korytarzach spotykałem oczywiście piękne kobiety i dystyngowanych młodzieńców, których poznałem znacznie później.

Pewnego dnia nadarzyła się okazja, bym został przedstawiony mojej „brzyduli”. To był szary i suchy dzień, gorący i ciemny. Wraz z moim przyjacielem odprowadzaliśmy do kolejki chorą, która właśnie wyjeżdżała i żegnała się z przyjaciółmi na peronie.

Zebrali się tam wszyscy jej znajomi, sanatorium było nazbyt wytworne, by nie posiadać własnej stacji dworcowej. Kolejki dojeżdżały do końca peronu, a potem zjeżdżały w dół.

Pośród grupy odprowadzającej chorą dostrzegłem także moją „brzydulę”, trzymającą się nieco z boku. Ona też mnie zobaczyła i zarumieniła się lekko. Zapytałem przyjaciela, czy może mnie jej przedstawić. W tym czasie dziewczyna śledziła mnie wzrokiem i domyśliła się, o co chodzi.

– Po co mam ci ją przedstawić? – zapytał mój przyjaciel. To znajomość kompletnie pozbawiona sensu… To niemowa…

– Co ty mówisz? – zdumiałem się.

– Mówię ci, że ta dziewczyna jest niemową… To znaczy nie mówi, bo ma zapalenie krtani z bardzo poważnymi powikłaniami, nie wolno jej jeść twardych pokarmów ani mówić… Poza tym, nawet gdyby próbowała, wydobyłaby z siebie zaledwie niezrozumiały charkot, bowiem jej struny głosowe są całkowicie zaatakowane przez gruźlicę… Lekarze uważają, że to nie potrwa długo…

W tym momencie przyjechała kolejka i wszyscy zajęli się odjazdem chorej; zanim jednak opuściłem stację, moje oczy napotkały raz jeszcze spojrzenie „brzyduli” i dostrzegłem w jej oczach gorzki wyrzut.

Odszedłem rozgoryczony, zrozpaczony, podczas gdy coś we mnie powtarzało jak zdarta gramofonowa płyta: „To niemowa… To niemowa… To niemowa”.

Max Blecher, Rozświetlona jama. Dziennik sanatoryjny, tłum. Joanna Kornaś-Warwas, Wydawnictwo Książkowe Klimaty, Wrocław 2018, s. 132-136

Reklama

Czytaj także

null
Kraj

Kaczyński się pozbierał, złapał cugle, zagrożenie nie minęło. Czy PiS jeszcze wróci do władzy?

Mamy już niezagrożoną demokrację, ze zwyczajowymi sporami i krytyką władzy, czy nadal obowiązuje stan nadzwyczajny? Trwa właśnie, zwłaszcza w mediach społecznościowych, debata na ten temat, a wynik wyborów samorządowych stał się ważnym argumentem.

Mariusz Janicki
09.04.2024
Reklama