Beau i ja zawsze wiedzieliśmy, że tata nie przejdzie na emeryturę, dopóki nie zostanie prezydentem. To było wspólne marzenie nas trzech. Nigdy o tym w taki sposób nie mówiliśmy, ale wiedzieliśmy, że taka właśnie jest trajektoria.
Kiedy tata musiał zdecydować, czy przyłączyć się do obozu Obamy i zostać wiceprezydentem, Beau i ja na osobności rozważaliśmy wszelkie „za” i „przeciw”. Moja pierwsza reakcja: „Jesteś jednym z najbardziej wpływowych członków Senatu, jesteś przewodniczącym Komisji Spraw Zagranicznych i możesz zachować własny głos”.
Reakcja Beau była bardziej refleksyjna, bardziej diagnostyczna, jak namysł dzieciaka, który rozważa, czy skoczyć do stawu w kamieniołomie ze szczytu urwiska: „Odrzucanie nominacji własnej partii w historycznych wyborach to coś, czego się po prostu nie robi, tak poza protokołem. Urząd wiceprezydenta stanie się taki, jakim ty go uczynisz”.
Beau, Ashley, nasza matka i ja pozostaliśmy w pokoju jak zawsze ostatni razem z tatą, kiedy podjął decyzję. Zgromadzeni w domu naszych rodziców, w gabinecie taty, przy kominku, na kanapie Chesterfield, pod ścianą pełną książek, wszyscy zgodziliśmy się, że tata miał zarówno siłę przekonywania, jak i wewnętrzne poczucie lojalności niezbędne do właściwego wykonywania takich obowiązków. Wierzyliśmy, że stanie się najbardziej wpływowym wiceprezydentem w historii – o ile nie liczyć Dicka Cheneya, który miał tę przewagę, że mógł sprawnie manipulować swoim szefem.
Już w listopadzie 2009 roku mogliśmy z bliska przypatrzyć się temu, jak wielkiej intensywności pracy wymaga nowe stanowisko taty. I jednocześnie – jak wybitną zdolność adaptacyjną on posiada. To był napięty czas, szczytowy moment odbywającej się w Białym Domu wewnętrznej dyskusji, czy zwiększyć liczebność wojsk amerykańskich w Afganistanie. Mimo wszystko tata trzymał się naszej rodzinnej kilkudziesięcioletniej tradycji spędzania tygodnia obejmującego Dzień Dziękczynienia w Nantucket. Beau wrócił z rocznej misji wojskowej w Iraku ledwie dwa miesiące wcześniej. Dom, w którym przebywaliśmy, stał się praktycznie odległą przybudówką Zachodniego Skrzydła, pełną wojskowych adiutantów i agentów Secret Service.
Zasiadając w fotelach w wyłożonej boazerią jaskini w stylu Nowej Anglii, Beau i ja byliśmy – przynajmniej wówczas, kiedy nie umawiano poufnych informacji – świadkami tego wszystkiego: stresu związanego ze świadomością, że w tej grze stawką są życie lub śmierć, politycznej walki na noże na najwyższym szczeblu oraz najlepsze cechy naszego taty, ujawniające się w dynamicznym, żywiołowym działaniu.
Dla niego był to moment krytyczny. Jeden fałszywy krok mógł sprawić, że najbliższe trzy lata lub siedem lat byłoby okresem długim i trudnym. Władza, jaką dysponuje wiceprezydent, ma taki zakres, na jaki pozwoli prezydent, a w tym pierwszym roku relacja między tatą a prezydentem Obamą jeszcze nie całkiem się ustaliła.
Tata był sfrustrowany. Czuł, że wymanewrowywali go gracze w Białym Domu, Pentagonie i Departamencie Stanu. Zaryzykował, sprzeciwiając się zwiększaniu liczby żołnierzy, co stawiało go w konflikcie z sekretarz stanu Hillary Clinton, sekretarzem obrony Robertem Gatesem i generałem Stanleyem McChrystalem, który dowodził w Afganistanie i nalegał na zwiększenie kontyngentu wojskowego o czterdzieści tysięcy ludzi.
Teraz był w niekorzystnej sytuacji, pracując z wykorzystaniem bezpiecznego połączenia telefonicznego, na odległość ośmiu tysięcy kilometrów.
Chodził po pokoju tam i z powrotem, prowadząc ożywioną rozmowę z Hillary Clinton. Kiedy skończyli, odłożył słuchawkę i zwrócił się do nas, zirytowany.
– Do diabła! – zawołał, jak zwykle wykorzystując nas jako grupę konsultacyjną, pomagającą mu wyklarować myśli. – Posłuchała Axelroda!
Beau i ja zignorowaliśmy jego rozdrażnienie.
– Co on wie, tato?
– Wystarczająco dużo.
Telefon odezwał się ponownie: Tony Blinken, doradca taty do spraw bezpieczeństwa narodowego. Tata poprosił go, żeby poczekał na linii, podczas gdy sam odebrał kolejny telefon, od senatora Johna Kerry’ego. Kerry poinformował tatę, że McChrystal urabiał Obamę w trakcie ich rozmowy.
– Do diabła!
Były też krótkie okresy względnego spokoju. Wówczas tata objaśniał nam argumentację każdej ze stron, mówił, jakie są ich interesy, które z nich miały charakter czysto polityczny, a które dalekosiężny i strategiczny. Opowiadał o implikacjach dla Bliskiego Wschodu oraz ich znaczeniu dla kontynuacji układu NATO.
Zdawało się, jakby potem przez telefon kontynuował dyskusję o tym, o czym mówiliśmy wszyscy przy stole podczas kolacji.
Potem przeszedł na inną linię i zaczął długą dyskusję z premierem Francji, którego dobrze znał. W tym czasie przychodziły faksy (tak, wciąż jeszcze używano faksów), a wojskowi adiutanci co chwila wchodzili i wychodzili, sprawdzając, czy łącza komunikacyjne z Białym Domem są bezpieczne. Ciągnęło się to godzinami.
W pewnym momencie Beau i ja zaczęliśmy namawiać tatę, by poleciał z powrotem do Waszyngtonu, dzięki czemu mógłby być w centrum wydarzeń. Nie dał się przekonać. W końcu opuściliśmy dom i zabraliśmy dzieci do miasta, żeby kupić wszystkim kanapki. Kiedy wróciliśmy, tata wciąż chodził tam i z powrotem, wciąż rozmawiał przez telefon, wciąż pracował nad tą sprawą.
Obama ostatecznie posłuchał mojego taty. Doprowadził do porozumienia, tymczasowo powołując trzydzieści tysięcy żołnierzy i jednocześnie nakazując częściowe wycofanie ich w ciągu mniej więcej roku. Tata postąpił zgodnie z sumieniem i umocnił relację z prezydentem. Pomogło mu to zachować wpływy przez resztę tej kadencji i przez całą następną.
Beau i ja byliśmy niesamowicie dumni i, szczerze mówiąc, zaszczyceni, przypatrując się temu, jak zachowywał się tata przy podejmowaniu tak ogromnego ryzyka politycznego, a także widząc, jak sprawnie adaptował się do nowej roli. Podczas tych pięciu dni na małej wysepce nieopodal wybrzeża Massachusetts stało się dla nas jasne, że pomimo początkowych wątpliwości tata podjął słuszną decyzję, przyjąwszy od Obamy ofertę objęcia funkcji wiceprezydenta.
W tym czasie mój świat wywracał się do góry nogami.(…)
Jedno, czego w ciągu poprzednich siedmiu lat nauczyłem się o pozostawaniu w trzeźwości, to, że trzeba być oddanym trzeźwości, tak jak się jest oddanym pijaństwu. Poprzez praktykę, wytrwałość, uważność – jak również modlitwę, medytację i ćwiczenia fizyczne – byłem w stanie uzyskać to samo poczucie dobrostanu, jakie wcześniej dawał mi alkohol, jak również uspokoić te pozornie nigdy niegasnące niepokoje. Ale nie wolno się rozluźnić.
Nigdy.
Jeśli to zrobisz, tak jak ja w listopadzie 2010 roku, ma to fatalne skutki.
Lecisz do domu nocnym lotem, wracając z podróży biznesowej do Madrytu. Przepracowany, niewyspany, niećwiczący od trzech miesięcy, jesteś wdzięczny, kiedy stewardesa przystaje przy twoim fotelu i pyta cię, tak jak wszystkich wokół, czy masz ochotę się czegoś napić. Bez wahania – nawet bez jakiejkolwiek myśli – odpowiadasz tak jak ja: „Poproszę krwawą mary”.
I odlatujesz.
Docierasz do domu osiem lub dziewięć godzin później, a na powitanie wychodzą ci twoja żona i obłędnie piękne dzieci. Nie wiedzą tego, co wiesz ty: że piłeś. To wywołuje poczucie winy i wstydu zupełnie nowej kategorii. Rodzi to także coś bardziej skomplikowanego: uniesienie i ulgę. Doznałeś objawienia: właśnie się napiłem i czuję się cholernie dobrze. Ziemia nie przestała się kręcić. Samolot nie spadł z nieba. Żona nie rozwiodła się ze mną, kiedy przestąpiłem próg domu.
Nazajutrz idziesz do pracy. W ciągu tego dnia niczego nie pijesz. Następnego dnia może też nie. Jednak kolejnego, jeśli jesteś mną, myślisz sobie: „Może piwo”. Nigdy nie przepadałeś za piwem, więc to bezpieczny wybór. Może uda ci się przynajmniej przemycić kilka piw co pewien czas, ponieważ trudno ci przestać myśleć o tamtych trzech krwawych mary, które wypiłeś w samolocie i które tak cholernie poprawiły ci samopoczucie. To mały grzech.
Kupujesz więc piwo, tylko jedno, w drodze z pracy do domu, razem z paczką gum do żucia Trident. I znów świat się nie zatrzymuje, nie wydarza się nic strasznego. W rzeczywistości czujesz się lepiej. Wieczorem tego dnia mówisz wszystkim, że idziesz do sklepu spożywczego po paczkę papierosów – to nic niezwykłego, jeśli – tak jak ja kiedyś – od czasu studiów wypalasz jedną paczkę dziennie. Gdy jesteś na miejscu, kupujesz również sześciopak piwa.
Trwa to dwa dni. Potem myślisz sobie: jeśli wypiję trzy z tych dużych butelek Chimay, piwa warzonego przez trapistów w Belgii, które ma 12 procent alkoholu, poczuję lepszy rausz przy mniej więcej tej samej ilości płynu.
Ale to dużo płynu, by go w siebie wlać, a przecież nadal nie przepadasz za piwem, niezależnie od tego, jacy zakonnicy je warzą. Czemu po prostu nie wziąć ćwiartki wódki? Kilka łyków da ci znacznie silniejszy rausz za mniejszą kwotę. Właściwie pół litra brzmi nawet bardziej sensownie. A jeśli jesteś mną, idziesz o krok dalej: czemu nie większą butelkę?
I oto wypijasz co wieczór dużą butelkę czerwonego Smirnoffa, siedząc w garażu w dwóch płaszczach, bo jest cholernie zimno, oglądając Grę o tron albo Battlestar Galactica, albo cokolwiek uda ci się odpalić na laptopie. Zanim zapadniesz w drzemkę, upewniasz się, że ukryłeś butelkę gdzieś, gdzie nikt jej nie znajdzie.
Nazajutrz nie idziesz do pracy. Śpisz do dziewiątej. Wszyscy dopytują się, co się stało. Jeśli jesteś kimś takim jak ja, udajesz obruszenie: „Co masz na myśli? Wszystko jest dobrze”.
Kiedy pojawiasz się w pracy, nie idziesz na zebranie, na które i tak się spóźniłeś. Czujesz się z tego powodu źle, więc idziesz
do baru.
Ad infinitum.
Jest coraz gorzej. Pojawia się dodatkowy stres, ponieważ ukrywasz coś, co jest oczywiste. Nie jesteś agresywny, nie zataczasz się, nie wozisz dzieci samochodem, kiedy piłeś. Najgorzej, gdy żona znajdzie pustą butelkę ukrytą w koszu na śmieci. Ale to dawne uczucie nadciągającej zagłady powraca, unosząc się nad twoją głową jak czarna chmura. Wszyscy to widzą. Ludzie wokół ciebie – rodzina, przyjaciele, współpracownicy – nie mają pewności, co robić. Ostatni raz coś takiego wydarzyło się siedem lat temu. Niemalże zapomnieli, jak się z tym walczy.
Boją się.
Ty też się boisz.
Trwa to tak długo, aż w końcu przyznasz sobie samemu, że potrzebujesz pomocy.
Hunter Biden, Same piękne rzeczy, tłum. Krzysztof Kurek, Wydawnictwo Agora, Warszawa 2021, s. 110-119.
Książkę mogą Państwo zamówić pod tym adresem