Tegoroczny Superpuchar Niemiec rozegrano 12 sierpnia w Monachium. Ale już następny najprawdopodobniej odbędzie się w Chinach. Zwolennikiem pomysłu jest prezes Bayernu Monachium Karl-Heinz Rummenigge, a popiera go między innymi szef Bundesligi Christian Seifert. Ostateczna decyzja zapadnie w najbliższych miesiącach, ale szanse na to, że dwie najlepsze drużyny zza Odry zmierzą się na Dalekim Wschodzie, są duże. Tym bardziej że Niemcy wcale nie będą na tym polu pionierami.
Stosowne umowy z Chińczykami podpisali już Hiszpanie, którzy rozegrają w Pekinie pięć kolejnych Superpucharów. Trzykrotnie, także w tym roku, zrobili to już Włosi. W dodatku na początku sierpnia władze Interu Mediolan ogłosiły, że chińska firma budowlana – ta sama, która ma do 2017 r. wznieść dla drużyny nowy stadion, by nie musiała już dzielić zasłużonego San Siro z lokalnym rywalem – wykupiła 15 proc. akcji klubu, stając się jego drugim największym udziałowcem.
Azjaci śmiało poczynają sobie też na najbogatszym futbolowym rynku świata, lidze angielskiej. Trzy lata temu biznesmen z Hongkongu Carson Yeung kupił Birmingham City. Niedługo później Chińczycy próbowali też przejąć Liverpool i chociaż operacja zakończyła się fiaskiem, działacze z Państwa Środka nie składają broni. W lipcu, zaledwie miesiąc po zdobyciu gola, który dał Chelsea zwycięstwo w finale Ligi Mistrzów, dwukrotny król strzelców Premier League Didier Drogba wylądował w Szanghaju, gdzie przez następne trzy lata będzie grał dla miejscowej drużyny.
Kapitan Wybrzeża Kości Słoniowej na brak znajomych twarzy nie będzie w Chinach narzekać. W klubie partneruje mu Nicolas Anelka, legendarny napastnik francuskiej reprezentacji, trenerem jeszcze do niedawna był Jean Tigana, wcześniej szkoleniowiec między innymi Olympique’u Lyon, AS Monaco i Fulham, którego w kwietniu zastąpił Sergio Batista, były trener reprezentacji Argentyny. Jego rodak Darío Conca, w 2009 r. i 2010 r. wybierany na najlepszego piłkarza ligi brazylijskiej, reprezentuje barwy Guangzhou Evergrande. A ten zespół z kolei szkoli Marcello Lippi, mający na koncie zdobycie mistrzostwa świata z Włochami w 2006 r. Lokalni rywale drużyny z Kantonu, Guangzhou R&F, niedawno odkupili od angielskiego Blackburn napastnika Yakubu, trzeciego najskuteczniejszego strzelca w historii reprezentacji Nigerii.
Chociaż były zawodnik Chelsea twierdzi, że szuka w Chinach nowych wyzwań, mało kto ma wątpliwości – za transferem stoją względy finansowe. Lokalne przepisy mówią, że każda drużyna może mieć w swoim składzie najwyżej czterech obcokrajowców, z czego jeden musi być obowiązkowo Azjatą. Działacze wypełniają więc niewielkie limity, kusząc zagraniczne gwiazdy kolosalnymi pensjami. Darío Conca zarabia rocznie 10,4 mln dol. więcej niż Cristiano Ronaldo w Realu Madryt czy Leo Messi w Barcelonie. Wysokość kontraktu Drogby nie została ujawniona, ale nieoficjalnie mówi się aż o 300 tys. dol. na tydzień.
Wbrew pozorom luminarze zachodnich lig patrzą na tę sytuację z nadzieją, a nie lękiem.
Transmisyjne eldorado
Corinthians to małe państwo z prężną gospodarką. Drużyna z Săo Paulo ma kilkadziesiąt milionów kibiców w samej tylko Brazylii, jest warta pół miliarda dolarów, a rocznie zarabia ich ponad 130 mln. W zeszłym roku niemal odkupiła od Manchester City Carlosa Téveza za 40 mln funtów, takie stawki oferował w zasadzie tylko Real Madryt, znany z rozrzutności. Dlatego styczniowa konferencja prasowa, na której klub ogłosił zakup Chen Zhizhao, na pierwszy rzut oka wydawała się kuriozalna: 23-latek jest solidnym zawodnikiem, ale lepszych i młodszych niż on są na miejscu tysiące. Wątpliwości rozwiał odpowiedzialny za transfer menedżer Flávio Pires: „Jeśli to wypali, będzie o nas głośno w kraju, który zamieszkuje ponad miliard osób” – tłumaczył w rozmowie z dziennikiem „O Globo”.
Brazylijczycy chcą najwyraźniej powtórzyć sukces, jaki wcześniej osiągnęli na Dalekim Wschodzie Amerykanie. Chociaż koszykówka była przez lata jednym z najpopularniejszych sportów w Chinach, NBA nie cieszyła się tu szczególnym zainteresowaniem. Ale kiedy w 2002 r. Yao Ming został pierwszym w historii zagranicznym zawodnikiem wybranym z numerem 1 w amerykańskim drafcie, miejscowi kibice oszaleli. Mecze z udziałem idola regularnie przyciągały przed telewizory 30 mln fanów, a spotkanie, w którym naprzeciw niego stanął rodak Yi Jianlian, obejrzało 100 mln.
Na początku tego roku wybuchła kolejna koszykówkomania, chociaż jej bohater Jeremy Lin urodził się w Stanach, a z pochodzenia jest Tajwańczykiem. Na wyspie transmisje z meczów nagle zanotowały dziesięciokrotny wzrost popularności, na kontynencie „Jeremy Lin” stało się najpopularniejszym hasłem w wyszukiwarkach internetowych, a jego konto na Weibo, miejscowym odpowiedniku Twittera, ma już prawie 3 mln fanów.
Chiny stały się drugim największym rynkiem dla NBA poza Stanami Zjednoczonymi, połowa zysków wypracowywanych za granicą pochodzi właśnie stąd, a Goldman Sachs szacuje wartość spółki NBA China na 2,3 mld dol.
Działacze piłkarscy też chcą uszczknąć trochę tego tortu. W przerwach pomiędzy sezonami najlepsze europejskie drużyny urządzają tournée po Azji, gdzie Chiny są obowiązkowym przystankiem. Niecałe dwa tygodnie po przylocie do Szanghaju Didier Drogba miał okazję zmierzyć się z dobrze znanymi rywalami z Manchesteru United. Hiszpańska La Liga specjalnie przesunęła godziny spotkań na wcześniejsze, żeby kibice w Chinach mogli je śledzić na żywo. Ruch się opłacił: zeszłoroczny mecz Realu Madryt z Osasuną zgromadził przed telewizorami 120 mln, a kolejne 100 mln miało go oglądać w Internecie.
To dlatego szefowie zachodnich klubów i lig łakomie spoglądają w stronę Państwa Środka, dostrzegając w nim nowe eldorado.
Złoty gwizdek już nie gwiżdże
Jeżeli Chińczykom ktoś jest w stanie przeszkodzić w zostaniu piłkarską potęgą, to najwyraźniej oni sami. Biznesmeni, którzy wykładają pieniądze na działalność miejscowych klubów, zarządzają nimi w fatalny sposób. Najbardziej znany z nich, Zhu Jun – właściciel drużyny, w której gra Drogba – traktuje ją jak drogą zabawkę: pięć lat temu wymusił na trenerze, żeby wystawił go do meczu z Liverpoolem. Kondycji starczyło prezesowi na zaledwie pięć minut. Inni właściciele klubów, zamiast budować ekipy zdolne osiągnąć sukces, wolą im go po prostu kupować.
Korupcja jest wszechobecna. Za ustawianie meczów na wysokie grzywny i kary od pół roku do 10 lat więzienia zostało niedawno skazanych kilku byłych zawodników reprezentacji, w tym jej kapitan Wei Shaohui. Dekadę za kratami spędzą też byli szefowie Chińskiego Związku Piłki Nożnej: Nan Yong i Xie Yalong. Ten drugi twierdzi, że zeznania wymuszono na nim torturami, choć nie zaprzecza, że przyjmował łapówki. Hańby nie uniknął też Lu Jun, wcześniej znany jako „złoty gwizdek” – pierwszy Chińczyk w historii sędziujący na mundialu (w 2002 r. na turnieju współorganizowanym przez Japonię i Koreę Południową), dwukrotnie wybierany na najlepszego arbitra Azji. W lutym przyznał się do przyjęcia równowartości prawie 130 tys. dol. za poprowadzenie spotkań po myśli zleceniodawców. W więzieniu spędzi pięć lat.
To wszystko sprawia, że reprezentacja nie potrafi się wybić ponad przeciętność. Podczas gdy mordercza selekcja pozwala Chinom kreować zastępy mistrzów olimpijskich, piłkarze nie są w stanie odnieść żadnego znaczącego sukcesu. Za życia Mao Zedonga w ogóle nie brali udziału w rozgrywkach międzynarodowych, a po jego śmierci zakwalifikowali się tylko do wspomnianego mundialu z 2002 r., gdzie przegrali wszystkie mecze fazy grupowej, tracąc w sumie dziewięć goli i nie strzelając ani jednego. Na turniej w Brazylii za dwa lata nie pojadą, odpadli w eliminacjach. Nawet dobrze rokujący zawodnicy okazują się niewypałami: Dong Fangzhuo otarł się o Manchester United, żeby później na krótko pojawić się między innymi w Legii Warszawa i ostatecznie skończyć w lidze armeńskiej.
Derby dwóch miliardów
Jest jeszcze jeden problem – Chinom wyrasta niespodziewany rywal w postaci sąsiednich Indii.
Najpopularniejszym sportem drużynowym w byłej brytyjskiej kolonii pozostaje krykiet, w którym reprezentacja toczy zaciekłe boje z sąsiednim Pakistanem. Ale od jakiegoś czasu wśród młodzieży z klasy wyższej i średniej coraz większą popularnością cieszy się właśnie piłka nożna. Miejscowe stacje kablowe oferują bezpośrednie transmisje meczów ligi angielskiej, a kiedy w tym roku na pokazowy mecz przyleciała reprezentacja Argentyny, telewizja pokazywała go na żywo. Od grudnia Manchester United otworzył tu już sześć oficjalnych sklepów z produktami klubowymi.
Co najważniejsze, Indie chcą też inwestować w to, co Chiny zaniedbują u siebie: szkolenie od podstaw. Barcelona zapowiedziała niedawno, że utworzy w kraju filię swojej słynnej szkółki dla dzieci, a Reliance – jedno z największych przedsiębiorstw w kraju, działające na rynku paliw – finansuje wart 140 mln dol. program rozbudowy piłkarskiej infrastruktury. Do uprawiania tego sportu zachęcają Indusów sławni piłkarze, w tym… Didier Drogba. W reklamówce Pepsi, nagranej zanim przeszedł do drużyny z Szanghaju, wspólnie z Fernando Torresem próbuje swoich sił w krykiecie, żeby w finale zrewanżować się rywalom we własnej dziedzinie.
Na razie Indie radzą sobie w międzynarodowym futbolu równie słabo jak Chiny – w rankingu FIFA zajmują dopiero 167 miejsce, gorsze niż chociażby sąsiednie Malediwy, które mają zaledwie 400 tys. mieszkańców. To się może jednak wkrótce zmienić. W Indiach dzięki masowemu zainteresowaniu, w Chinach – na skutek przykazu z góry. Xi Jinping, który niedługo ma zostać kolejnym przywódcą komunistycznego giganta, już wcześniej zapowiedział, że jego celem jest, „by Chiny zorganizowały mistrzostwa świata w piłce nożnej i je wygrały”. Jeżeli sięgnie po wzorce olimpijskie, być może za kilka lat wszystkich czeka spora niespodzianka.