Rzecznik prasowy Białego Domu Josh Earnest odpowiadał już w swojej karierze na najdziwniejsze pytania. 4 października, jeszcze za prezydentury Baracka Obamy, też nie dał zbić się z tropu. Chociaż było blisko, bo po serii zapytań o huragan Matthew i stosunki syryjsko-rosyjskie jeden z zatroskanych dziennikarzy zahaczył o kwestię dla wielu Amerykanów wówczas zasadniczą – czyli o klauny. Czy prezydent zdaje sobie sprawę z zagrożenia? – dociekał publicysta. Po sali rozszedł się rechot.
Nie chodziło, rzecz jasna, o Donalda Trumpa i jego prezydenckie aspiracje, ale o incydenty z udziałem klaunów właśnie. A ściśle rzecz ujmując: osób, które wywołują panikę, bo wkładają kolorowe kostiumy, za duże buty, bujne peruki i czerwone, gąbczaste nosy. Atrybuty może zabawne z osobna i w cyrku, ale niekoniecznie w zwykłych okolicznościach. Bo któż by chciał natknąć się na klauna w lesie, szkole albo supermarkecie?
Jak u braci Grimm
W zachodnich mediach mówi się o nich „creepy clowns” – upiorne klauny. I rzeczywiście, jest coś upiornego w doniesieniach o przebierańcach, którzy wabią dzieci i straszą dorosłych. Głównie dlatego, że dziwnym zbiegiem okoliczności policjanci na ogół nie potrafią ich wytropić. W więziennych celach wcale też nie przesiadują brutale w osobliwych kostiumach i z dorysowanymi na twarzach uśmieszkami (byłby to w istocie widok upiorny). Komentatorzy ostatnich wydarzeń w USA pytają więc zasadnie: jest się czego obawiać? A może daliśmy się ponieść zbiorowej histerii?
Relacje naocznych świadków, nawet te słabo udokumentowane, działają jednak na wyobraźnię. Zwłaszcza że świadkami najczęściej są dzieci. Latem w Karolinie Południowej klauny miały zwabiać je do lasu w zamian za pieniądze. „Klauny mieszkają w lesie, w pobliżu chaty stojącej nad stawem” – przekonywały dzieci.