Zanim do tego doszło, scenariusz wydarzeń na Stadionie Narodowym w Warszawie kilka razy się załamywał.
Pożegnanie chłopaka z Goczałkowic
Jego bardzo istotnym punktem było pożegnanie z reprezentacją Łukasza Piszczka. Umowa była taka, że 66. występ w kadrze potrwa pół godziny. Plany trzeba było zmienić, bo już po kilku minutach z boiska ze złamanym nosem musiał zejść Kamil Glik. Niebezpiecznie byłoby wykorzystać dwie z trzech możliwych zmian w ciągu 30 minut i dlatego Piszczek żegnał się kwadrans później, niż planowano.
Na pewno scenariusz nie przewidywał również, że po huknięciu nie do obrony przez Sebastiana Szymańskiego zaraz na początku meczu, Słoweńcy po kilku minutach wyrównają i później po kolejnej stracie jeszcze raz to zrobią. Za trzecim razem już im się to nie udało. Dlatego trener Jerzy Brzęczek mógł się cieszyć po końcowym gwizdku.
Łukasz Piszczek miał bodaj jedną szansę, żeby strzelić gola głową. To się nie powiodło, ale i tak zapamiętamy chłopaka z Goczałkowic jako świetnego piłkarza i człowieka. Z okazji pożegnalnych uroczystości koledzy, trenerzy, działacze i kibice prześcigali się w jego komplementowaniu. I chyba na wszystkie pochwały Piszczek zasłużył.
Czytaj też: Mała Borussia w Goczałkowicach-Zdroju
Spory wstyd
Wróćmy jednak do tego, co działo się na stadionie. A było to czasami nieprzewidywalne z powodu beznadziejnej murawy. Równa, zielona trawa okazała się nieosiągalną sztuką dla tych, którzy byli za to odpowiedzialni. Spory wstyd.
Trawa nie przeszkodziła na szczęście Robertowi Lewandowskiemu, bez którego trudno byłoby o wygraną. Drugi gol był całkowicie jego zasługą.