Koło zamachowe najszybciej obraca się nad morzem. Tu status uzdrowiska jest najlepszym sposobem na wydłużenie sezonu i to niezależnie od pogody. Tam, gdzie prócz plaży i morskiej bryzy są sanatoria, hotele i pensjonaty spa, życie nie zamiera wraz z końcem lata. Prócz kuracjuszy przyjeżdżają turyści, którzy nie przepadają za zgiełkiem i tłumem. Są nastawieni raczej na ruch niż smażenie się na plaży.
Wtedy pojawia się sporo rodziców z dziećmi przedszkolnymi, emerytów szukających korzystnych cenowo ofert, a także amatorów niezbyt długich pobytów relaksacyjnych, którzy na co dzień ostro pracują, a wyjazd traktują jako nagrodę. Wybierają miejscowości uzdrowiskowe, bo wiadomo, że życie toczy się tu na okrągło: jest więcej parków i terenów zielonych niż w sezonowych wczasowiskach. Z zabiegów, solanek i borowin można korzystać cały rok.
Między solanką a borowiną
Dr Diana Dryglas z Akademii Górniczo-Hutniczej w Krakowie (w druku praca habilitacyjna dotycząca modelowego podejścia do tzw. produktu zdrowotnego) zwraca uwagę, że termin „uzdrowisko” nie jest jednoznaczny. Powoduje to bałagan, w którym łatwo się pogubić. Bo uzdrowisko to z jednej strony obszar, jakaś miejscowość albo jej fragment. Ale także firma, zakład – czyli szpitale, sanatoria, które działają w obrębie takiego obszaru.
Ustka swój status uzdrowiska zawdzięcza borowinom oraz leczniczym solankom, odkrytym w latach 70. XX w. W 2011 r. tutejszą spółkę uzdrowiskową kupiła od Skarbu Państwa rodzina de Lubicz Szeliskich, właściciele 3-gwiazdkowego hotelu Lubicz i firmy kosmetycznej Pierre René. – W majątku uzdrowiska były 2 ha gruntu, gdzie kiedyś rozpoczęto budowę zakładu przyrodoleczniczego, stan surowy mocno zrujnowany – opisuje Łukasz de Lubicz Szeliski, prezes spółki uzdrowiskowej. – Zbudowaliśmy nowy obiekt sanatoryjny – 28 tys. m kw., 311 pokoi, pięciogwiazdkowy, największy od Świnoujścia po Mikołajki, z aquaparkiem, gabinetami spa i centrum uzdrowiskowym. W ramach uzdrowiska kupiliśmy też odwiert wód solankowych. Inaczej byłby problem z utrzymaniem uzdrowiskowego statusu.
Na starcie zatrudniali około 100 osób, obecnie ponad cztery razy więcej. Burmistrz Jacek Graczyk podkreśla, że Grand Lubicz napędza Ustce ludzi po sezonie. Zyskują na tym pozostałe hotele i pensjonaty. Bo ich goście mogą tam wykupić zabiegi, skorzystać z aquaparku i solanki, także do celów rekreacyjnych. – Niedawno – relacjonuje burmistrz – sprzedaliśmy pod hotele 3 działki w strefie nadmorskiej po wschodniej stronie. Jedna z nich przy cenie wywoławczej 6 mln zł poszła za 14 mln zł. Kupują sieci hotelowe. Powód jest oczywisty. Polacy coraz bardziej troszczą się o zdrowie. Wedle badań CBOS od 1993 do 2012 r. odsetek osób deklarujących tę troskę zwiększył się aż o 23 proc.
W Polsce mamy obecnie 45 miejscowości uzdrowiskowych. Działające w nich szpitale i sanatoria dysponują pulą 44,3 tys. łóżek. W statystyce łóżkowej (blisko 25 proc. całości) przoduje województwo zachodniopomorskie. Tu firmy uzdrowiskowe najszybciej zaczęły się zmieniać, głównie dzięki komercyjnym turystom zdrowotnym z Niemiec. To przede wszystkim za ich pieniądze remontowano po kolei sanatoria, by sprostać rosnącym oczekiwaniom przyjezdnych. Tak było w Świnoujściu i Kołobrzegu.
Kołobrzeg jest też rekordzistą w ściąganiu tzw. opłaty uzdrowiskowej, która gminom mającym na swym terenie uzdrowisko przysługuje za to, że muszą się poddać licznym rygorom, na przykład dotyczącym czystości powietrza, limitów hałasu, ograniczeń inwestowania, zwłaszcza w tzw. strefie A, kluczowej dla uzdrowiska. Różni się ona od tzw. opłaty turystycznej tym, że do tego, co zebrała gmina, państwo dorzuca drugie tyle dotacji. Im więcej w miejscowości uzdrowiskowej rejestrowanych gości, nieważne, czy turystów, czy kuracjuszy, tym więcej złotówek trafia do gminnej kasy.
Kołobrzeg dysponuje imponującą bazą (585 obiektów noclegowych – 6,7 tys. miejsc, 14 hoteli – 4 tys. miejsc, 21 zakładów uzdrowiskowych – blisko 6 tys. miejsc). Chwali się trzecim miejscem po Warszawie i Krakowie pod względem liczby udzielonych noclegów. W 2017 r. z opłaty uzdrowiskowej uzbierał ponad 15 mln zł (nawet w najsłabszym miesiącu styczniu ponad 700 tys. zł). Jeśli dodać drugie tyle od państwa, to wyjdzie kwota równa rocznemu budżetowi niejednej małej gminy. Jest o co zabiegać. Janusz Gromek, prezydent miasta, dobre efekty zbiórki wiąże z tym, że miasto dzieli się z inkasentami. Pozostawia im 20 proc. zebranych kwot. Jest przekonany, że byłoby więcej, gdyby nie szara strefa – kwaterodawcy, którzy taksy nie pobierają albo – co gorsza – pobierają, ale nie dzielą się z miastem. Bo i takich udało się kilkakrotnie przyłapać.
Kłopoty z klimatem
Z wypełnianiem przez gminy wspomnianych wcześniej rygorów bywa różnie. Awantura wybuchła, gdy NIK w 2017 r. opublikowała wyniki kontroli w 10 kurortach. Okazało się, że żaden nie spełnia wszystkich wymogów przewidzianych dla uzdrowisk. Te nadmorskie za sprawą wiatrów mają przynajmniej czyste powietrze. Na południu gorzej, zwłaszcza w kotlinach. Choć jak bardzo źle – nie do końca wiadomo. Polskę podzielono bowiem na 46 stref i zdarza się, że punkty pomiarowe są oddalone nawet o kilkadziesiąt kilometrów od uzdrowiska. Jakość powietrza ustala się w nich na podstawie modelowania matematycznego, czyli skomplikowanych symulacji komputerowych. Przedstawiciel NIK przyznał: „Często zdarza się tak, że wyniki są znacząco inne i różnią się od tego, co naprawdę jest w uzdrowiskach, (…) czasem jest to in plus, czasem in minus”. W efekcie sposób pomiaru spowodował, że jedni poczuli się pomówieni, inni w praktyce rozgrzeszeni. NIK nie kontrolowała np. Swoszowic, które mają status uzdrowiska, będąc dzielnicą duszącego się od smogu Krakowa. Po tej kontroli część uzdrowisk zafundowała sobie stacje pomiarowe, które przekazała w gestię państwowej Inspekcji Ochrony Środowiska.
Hałas jest mierzony na miejscu. Np. Kołobrzeg ma z nim problemy w nocy, Świnoujście u schyłku dnia. Włodarze gmin uzdrowiskowych pomstują na to, że przy pomiarach nie rozróżnia się odgłosów naturalnych w rodzaju „morza szum, ptaków śpiew”. Domagają się też liberalizacji norm, w ich ocenie zbyt wyśrubowanych. Ale jednocześnie starają się poprawiać akustykę – zmieniają nawierzchnię dróg, budują obwodnice, ograniczają ruch samochodowy, kupują autobusy elektryczne dla stref uzdrowiskowych. Nie wszędzie z równym zaangażowaniem. To sprawa dla ministerialnego nadzoru. Raz na 10 lat uzdrowiska muszą wykazać, że spełniają wymogi. Jesienią i w przyszłym roku sporo z nich będzie musiało przejść taką weryfikację. Czy będą jakieś konsekwencje, czy tylko upomnienia i terminy poprawkowe? Raczej to drugie.
Chcąc zwabić jak najwięcej gości, włodarze kurortów dbają o atrakcje. Ustka rozpoczęła budowę tężni, żeby ożywić park dość oddalony od morza i słabo wykorzystany. W czerwcu w malutką tężnię (walec o wysokości 4 m) zainwestował właściciel nadmorskiego kempingu Sopot 34, nastawionego na gości usportowionych i prozdrowotnych. Do tężni doprowadzana jest solanka z miejscowych źródeł.
– Muszyna była dziurą, ginęła w oczach, a w ostatnich latach mamy przyrost turystów o 100 proc. – opowiada burmistrz Jan Golba, który jest jednocześnie prezesem Stowarzyszenia Gmin Uzdrowiskowych RP (SGURP). W Muszynie też szukali wabików na turystów. Dziś stworzone przez miasto ogrody sensoryczne odwiedza rocznie 180 tys. osób. A ogrody biblijne, które założył ksiądz – 80 tys. Teraz wymyślają ogrody tematyczne nawiązujące do miejscowych legend. Według Golby od 2007 do 2017 r. na infrastrukturę uzdrowiskową, turystyczną i kulturalną w uzdrowiskach wydano prawie 7 mld zł.
Kuracjusz, czyli kto?
Około 2010 r. Skarb Państwa sprzedał większość spółek uzdrowiskowych. PiS protestowało, domagało się wyłączenia z prywatyzacji siedmiu tzw. uzdrowisk narodowych. Choć w biznes weszły nie tylko podmioty prywatne. Największych zakupów dokonał fundusz inwestycyjny należący do KGHM. Stworzył on Polską Grupę Uzdrowisk (Polanica, Duszniki, Kudowa, Świeradów, Cieplice i Połczyn). Ostatnia transza spółek uzdrowiskowych (te „narodowe”) została skomunalizowana. Stały się własnością marszałków województw (m.in. Kołobrzeg, Świnoujście, Ciechocinek, Busko). Z wyjątkiem Krynicy, wciąż państwowej. Jan Golba, prezes SGURP, uważa, że nie jest źle. W jego ocenie uzdrowiska marszałkowskie radzą sobie nawet lepiej niż prywatne, bo marszałkowie hojnie inwestują w ich rozwój środki unijne. Golba chwali poczynania Krzysztofa Grządziela, który tchnął nowe życie w uzdrowisko Wieniec. Dr Diana Dryglas chwali rodzinę Mańkowskich, która odzyskała Szczawnicę.
Zarówno prezes Golba, jak i dr Dryglas główną barierę rozwojową widzą w myśleniu o uzdrowisku jako firmie. – Polskie uzdrowiska poszły w stronę fartuchów, pielęgniarek i przymusu chodzenia do łóżek o 22.00 – mówi Dryglas. Chcą, by uzdrowiska były przedłużeniem szpitala, miejscem rehabilitacji osób po operacjach, urazach, udarach, placówkami opieki geriatrycznej 75+. Dr Dryglas jest za większym otwarciem się sanatoriów na młodszą generację, trzydziestoparo- i 40-latków, z akcentem na profilaktykę, wdrażaniem ludzi do zdrowego trybu życia (ruch, właściwe odżywianie, filozofia życia), za turystyką wellness&spa, tylko w lepszym wydaniu, bo nie w oparciu o – dajmy na to – okłady z czekolady, tylko o posiadane surowce lecznicze. Ujmując rzecz w skrócie, jedni chcieliby widzieć w kuracjuszach pacjentów w piżamach i kapciach, drudzy bardziej turystów zdrowotnych, szukających harmonii ducha i ciała.
Jana Golbę denerwują media opisujące uzdrowiskowe balangi. – Zaczyna się tworzyć przekonanie, że to wstyd, gdy ludzie pójdą na wieczorek, potańczą i – nie daj Boże – wypiją lampkę wina. A to wszystko może korzystnie wpływać na zdrowie psychofizyczne – powiada Golba. Ale nie byłoby tego wyczulenia na sanatoryjne tango przytulango, gdyby nie fakt, że pobyty w lwiej części są finansowane przez NFZ. A tam wciąż brakuje na leczenie ciężko chorych. W 2017 r. NFZ opłaciło pobyt ponad połowy (55,3 proc.) kuracjuszy. Choć jednocześnie stale rośnie udział gości komercyjnych (2017 r. – 34,7 proc.).
Pod kroplówką
Podniósł się szum, kiedy wyszło na jaw, że ojciec Rydzyk, a konkretnie Fundacja Lux Veritatis, zamierza ubiegać się o status uzdrowiska dla terenów w toruńskim Porcie Drzewnym. Mają tam powstać Termy Toruńskie, kompleks leczniczo-rekreacyjny. Zaniepokoili się przedsiębiorcy prowadzący nieopodal działalność, która kolidowałaby z uzdrowiskiem. Ale nie tylko oni. Także ci, którym nie w smak to, że zakonnik raz po raz sięga po miliony z państwowej kasy. Podejrzewali, że chodzi o to, by podpiąć się do kroplówki NFZ. Jednak dziś słabo z niej kapie. NFZ płaci 60–75 zł dziennie za kuracjusza. Sanatorium musi za to zapewnić nocleg, trzy posiłki, trzy zabiegi. – Blisko od 10 lat nie było podwyżek opłat, choć wszystko drożeje – energia, płace personelu – wylicza dr Waldemar Krupa, dyrektor należącego do gminy Uzdrowiska Sopot (sanatoria Leśnik i Perła) i prezes Izby Gospodarczej Uzdrowiska Polskie. – To jest finansowanie poniżej kosztów utrzymania. Absolutny regres. Ci, którzy mogą, ratują się kuracjuszami pełnopłatnymi.
Wszyscy narzekają, ale tylko nieliczni z kroplówki NFZ rezygnują (np. Łukasz de Lubicz Szeliski w Ustce). – NFZ dopuszcza do wykorzystania obiekty nawet bez węzłów sanitarnych w pokojach. Mógłby się przyczynić do podwyższania standardów, a je zaniża – mówi prezes Golba. Najsłabsze ośrodki wegetują, bo komercyjny kuracjusz do nich nie przyjedzie. Lepsze bilansują sobie chude stawki NFZ pieniędzmi od komercyjnych. Ale na dłuższą metę to utrudnia utrzymanie sanatoriów w należytym stanie, a w najlepszym razie spowalnia ich rozwój.
Różnice stawek tu i ówdzie przekładają się na różnice w traktowaniu gości. – Widać to w stołówkach – relacjonuje dr Dryglas. – Komercyjni jedzą co innego, w innej scenerii, przy ładniej nakrytych stołach. Widziałam to w Krynicy – stołówka była przedzielona na dwie części przeźroczystymi ekranami. Na kongresie uzdrowisk w Augustowie zagadnął mnie jakiś mężczyzna: niech pani powie, że ja się męczę w jednym pokoju z czterema dziadami i jeszcze ta cisza nocna. Trudno krytykować to, że państwo chce dać ludziom niezamożnym możliwość pobytu w sanatorium. Ale z drugiej strony nie wiem, czy więcej jest z tego pożytków czy szkody?
Idą dobre czasy
Lepiej niż NFZ (ponad 90 zł, a bywa, że powyżej 100 zł) płaci ZUS. Za pobyty w ramach tzw. prewencji rentowej. Chodzi o to, by nim wyśle się człowieka na rentę, spróbować pomóc, bo może jednak będzie mógł pracować. – Kilka lat temu wszyscy chcieli być na rentach. Teraz trend jest diametralnie inny. Bo zmienił się rynek pracy. To doskonały produkt – chwali Paweł Czarnecki, szef zakładu przyrodoleczniczego w Uniejowie, najmłodszym uzdrowisku (2012 r.).
Uniejów nie ma gór czy morza. Otoczony terenami rolniczymi, 60 km od Łodzi, nie mógł liczyć na turystów. Skarbem okazały się lecznicze, gorące (68 st. C) źródła solankowe, o których istnieniu wiedziano od lat 70. ubiegłego wieku. To pierwsze i na razie jedyne uzdrowisko termalne w Polsce. Tutejszego burmistrza zainspirowały wizyty studyjne w Austrii, w Styrii, która miała uzdrowiska termalne. Zatem najpierw zbudowano część rekreacyjną – Termy Uniejów (spółka gminna). Potem powstał zakład przyrodoleczniczy, który jest przedsięwzięciem prywatnym. Uniejów nie ma problemów z czystością powietrza, bo większość budynków ogrzewa się wodą termalną. Dr Karolina Smętkiewicz, która, obserwując Uniejów, zrobiła doktorat, widzi, jak za sprawą uzdrowiska rośnie przedsiębiorczość mieszkańców – powstają kwatery prywatne, obiekty noclegowe. Uważa, że dla kurortów to dobry czas. Bo społeczeństwo się starzeje. Bo młodzi dużo pracują, są zmęczeni, zestresowani. Pobyt w takim miejscu nawet przez kilka dni może bardzo pomóc.
I ponad 20 miejscowości ubiega się o status uzdrowiska w nadziei, że będzie to impuls do rozwoju. Część z nich (Czarny Dunajec, Frombork, Skierniewice, Latoszyn, Miłomłyn, Lidzbark Warmiński) ma ustanowiony tzw. obszar ochrony uzdrowiskowej, czyli teoretycznie jest bliżej finału niż reszta. Najbliżej jest Latoszyn, z podkarpackiej gminy Dębica, gdzie w lipcu ruszył zakład przyrodoleczniczy bazujący na wodach siarczkowych. W planie: basen siarczkowy, tężnia, pijalnia wód, park zdrojowy i mały amfiteatr – wszystko w 2020 r.
Właścicielem jest gmina Dębica. To pomysł wójta na ożywienie terenu, gdzie nie ma przemysłu, bo znajduje się na obszarze chronionym lasu bukowego. Podobno już zgłaszają się firmy, które chcą budować hotele spa. Na razie z zabiegów korzystają mieszkańcy gminy ze skierowaniami od lekarza specjalisty. I gmina płaci. Licząc na kontrakty z NFZ, gdy otrzyma status uzdrowiska. – Z NFZ się nie wyżyje, ale gdy dojdą pacjenci komercyjni, to da się znaleźć właściwe proporcje – uważa Paweł Wolicki, prezes spółki uzdrowiskowej. – Refundacja z NFZ jest nieopłacalna biznesowo, ale niezbędna społecznie. Niektóre uzdrowiska zupełnie się skomercjalizowały. My tak nie chcemy. To ma się opłacać, ale też służyć misji społecznej.
Ciekawe, co będzie, gdy misja zderzy się z biznesowymi realiami?