Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Nauka

Czarnek z Niedzielskim niszczą polską medycynę. Stawiają na ilość, a nie jakość kształcenia

Resort zdrowia jeszcze kilka lat temu nie był wielkim entuzjastą masowego wydawania licencji każdej tzw. uczelni, która z powodów czysto ambicjonalnych chce mieć własny wydział lekarski. Ale najwyraźniej jego szef również uznał, że „ważniejsza jest ilość, a nie jakość” kształcenia. Resort zdrowia jeszcze kilka lat temu nie był wielkim entuzjastą masowego wydawania licencji każdej tzw. uczelni, która z powodów czysto ambicjonalnych chce mieć własny wydział lekarski. Ale najwyraźniej jego szef również uznał, że „ważniejsza jest ilość, a nie jakość” kształcenia. shock / PantherMedia
Minister Czarnek najwyraźniej uznał, że skoro on mógł zostać ministrem, to każdy może zdać egzamin i zostać lekarzem. PiS zbija kapitał na dewaluacji tego zawodu, ale polska medycyna na tym straci.

Ministerstwo Edukacji i Nauki postanowiło ułatwić najróżniejszym uczelniom wyższym – napiszę to wprost: nieraz pospolitym szkołom zawodowym, funkcjonującym w miastach bez żadnej tradycji akademickiej – otwieranie kierunków lekarskich. Chodzi o to, by studentów medycyny było w Polsce jak najwięcej, ponieważ zdaniem ministra edukacji Przemysława Czarnka oraz ministra zdrowia Adama Niedzielskiego gwarantuje to zwiększenie liczebności kadr medycznych.

Resort zdrowia jeszcze kilka lat temu nie był wielkim entuzjastą masowego wydawania licencji każdej tzw. uczelni, która z powodów czysto ambicjonalnych chce mieć własny wydział lekarski. Ale najwyraźniej jego szef również uznał, że „ważniejsza jest ilość, a nie jakość” kształcenia. Dla Adama Niedzielskiego oraz jego najwierniejszych akolitów argument, że zasypuje pokoleniową dziurę w liczebności kadr medycznych, będzie w rozpoczynającej się kampanii wyborczej nie bez znaczenia. Już jeździ po kraju i z zapałem o tym mówi. Rzucanie liczbami (w przyszłym roku akademickim zapowiada się rekordowa liczba 11 tys. studentów medycyny) sprzedaje się świetnie i nie musi się tłumaczyć z pogorszenia jakości ani innych niezrealizowanych pomysłów.

Być może rację mają ci, którzy odpowiadając na krytykę liberalnej polityki ułatwiającej masowe otwieranie wydziałów lekarskich, przypominają, że w istniejącym systemie zdobywania prawa wykonywania tego zawodu nie liczy się poziom kształcenia, lecz zdany egzamin państwowy (tzw. LEK – Lekarski Egzamin Końcowy). Przecież podczas ostatniej sesji egzaminacyjnej najwyższym odsetkiem najlepiej zdających mógł się pochwalić uniwersytet z Zielonej Góry, a nie żaden sprofilowany na medycynę z wieloletnimi tradycjami. No cóż, najwyraźniej minister Czarnek uznał, że skoro on mógł zostać ministrem, to każdy może przystąpić do egzaminu LEK i go zdać. Liczba punktów zdobytych na teście, dających prawo do leczenia ludzi, wystarczy (tak jak wystarczyła Czarnkowi przychylność władz partii, by reformować teraz uczelnie wyższe).

Czytaj także: Felczer plus. PiS nerwowo szuka lekarzy. Byle jak i byle gdzie

Kuriozalne pomysły Czarnka i Niedzielskiego są nie do obrony

Jak informuje dziś „Gazeta Wyborcza”, w nowelizacji ustawy o Karcie Nauczyciela pojawiły się wrzutki łagodzące wymogi dla szkół, które chciałyby kształcić lekarzy. Chodzi o to, by wystarczyło zatrudnić 12 nauczycieli akademickich „prowadzących działalność naukową w dyscyplinach nauki medyczne lub nauki o zdrowiu” – dotychczasowy wymóg, aby placówka dysponowała wcześniej wydziałami kształcącymi zawody pokrewne (pielęgniarki, fizjoterapeutów, ratowników medycznych) jest już nieaktualny. Dziennikarka „Gazety Wyborczej” Judyta Watoła, która dotarła do poselskiego projektu nowelizacji, pisze, że medycyny będzie też można nauczać, jeśli posiada się tzw. kategorię naukową A+ lub A w trzech zupełnie dowolnych dyscyplinach, np. archeologii, matematyce i geografii! A jeśli rektor takiej szkoły nie znajdzie 12 nauczycieli lekarzy, będzie mógł podpisać umowę z uczelnią, która już naucza na kierunku lekarskim.

Czytaj także: Kaczyński: Służbę zdrowia zepsuli źli i pazerni lekarze. A powinni być jak księża!

Nawet posłowie Prawa i Sprawiedliwości, cytowani przez „Wyborczą” Bolesław Piecha i Andrzej Sośnierz, są sceptyczni wobec luzowania kryteriów. Pewnie też słyszeli raptem półtora roku temu, kiedy przez Sejm jak burza przechodziła ustawa wyważająca bramy szkół zawodowych dla chcących zostać lekarzami, jak przedstawiciele Ministerstwa Zdrowia zapewniali o wysokim progu kwalifikacji wymaganych do otwarcia tego kierunku. Wiceminister Sławomir Gadomski perorował wtedy z mównicy: „Osiągnięcie tego celu będzie bardzo trudne i na palcach jednej ręki można policzyć placówki, które się na to zdecydują”.

I co? Teraz, po cichu, ułatwień pojawia się coraz więcej (wspomniany projekt nowelizacji Karty Nauczyciela z wrzutkami dotyczącymi szkolnictwa wyższego zgłoszono formalnie jako poselski, by uniknąć szerszych konsultacji społecznych). „Zamiast wyliczeń i analiz jest nieracjonalne pójście w ilość, co doprowadzi do deprecjacji zawodu. Jeszcze kilka lat i studentów medycyny powitamy na bezrobociu” – przekonuje Andrzej Sośnierz.

Czytaj także: Marne podwyżki dla medyków i tak zje inflacja. Wszyscy są niezadowoleni

Kto oszukuje studentów, że nauczą się medycyny z internetu

Ale włodarze uczelni i szkół zawodowych nie będą się tym przejmować. Lubelski KUL, w którym dyrektorką Instytutu Nauk Medycznych została Katarzyna Czarnek (żona ministra edukacji), toruńska Akademia Kultury Społecznej i Medialnej o. Tadeusza Rydzyka, politechniki i kilkanaście innych szkół zawodowych z pomniejszych miast (nawet nie wojewódzkich) chce skorzystać na ułatwieniach, bo im oraz miejscowej kadrze lekarskiej dodaje to prestiżu. Ale co z tego będą mieli studenci podczas pięciu lat studiów, nikt nie bierze pod uwagę. Także lokalnych polityków, ściskających dłoń Niedzielskiego i Czarnka, którzy często teraz do nich jeżdżą, by rozdawać pieniądze, kompletnie los studentów nie interesuje.

A jeśli komuś się wydaje, że można uczyć medycyny w oparciu o same centra symulacji albo prowadząc wykłady zdalne, które nie zapewnią bezpośredniego kontaktu z profesorem tej czy innej dziedziny medycznej, to nabiera młodych ludzi, którzy – zapewne pełni ideałów – zechcą z takiej oferty skorzystać. Bo państwowy egzamin na końcu studiów to nie wszystko, by ukształtować przyszłego lekarza. W wypadku niektórych taki test boleśnie rozliczy z wycinkowego przygotowania do zawodu, lecz ważniejsze jest to, że wielu umiejętności, które można nabyć w kołach naukowych przy klinikach uniwersyteckich, po prostu będą pozbawieni.

Dlatego w pełni rozumiem obawy samorządu lekarskiego i stowarzyszeń rezydentów (czyli młodego pokolenia lekarzy) próbujących dawać odpór pomysłom rządowym. Niewiele to na razie pomaga, bo jak widać obydwaj ministrowie (zdrowia i edukacji, niemający pojęcia o specyfice studiów medycznych, gdyż mają zupełnie inne wykształcenie) są zdeterminowani, by przeforsować swoje pomysły. Mówił o tym niedawno w wywiadzie dla branżowego portalu „Rynek Zdrowia” Przemysław Czarnek, którego odpowiedzi na niektóre pytania były wprost kuriozalne. Dziwię się profesorom medycyny, rektorom uniwersytetów medycznych i utytułowanym lekarzom zasiadającym w rozmaitych komisjach doradczych przy ministrze, że nie stać ich na opuszczenie tych gremiów. Nawet za cenę szykan i kar w postaci odcięcia finansowania chyba warto wyrazić swój sprzeciw.

Czytaj także: Pokaż lekarzu! Kaczyński mówi, że medycy „tłuką kasę”. Sprawdzamy i liczymy

Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Społeczeństwo

Łomot, wrzaski i deskorolkowcy. Czasem pijani. Hałas może zrujnować życie

Hałas z plenerowych obiektów sportowych może zrujnować życie ludzi mieszkających obok. Sprawom sądowym, kończącym się likwidacją boiska czy skateparku, mogłaby zapobiec wcześniejsza analiza akustyczna planowanych inwestycji.

Agnieszka Kantaruk
23.04.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną