Góra pieniędzy: 3,2 mld dol., czyli 12,6 mld zł. Za tyle kupiły poznaniaków trzy zagraniczne fundusze inwestycyjne. Przy czym „Poznań” należy tu traktować symbolicznie. Te rozbudzające wyobraźnię miliardy nie trafią bowiem do stolicy Wielkopolski, tylko do dalekiej RPA. A konkretnie do Kapsztadu, gdzie mieści się siedziba konglomeratu medialnego o nazwie Naspers. Zaglądanie w przeszłość południowoafrykańskiego giganta lepiej sobie darujmy. Bo trzeba by długo opowiadać o tym, jak założona w 1915 r. korporacja przez lata całe stanowiła kuźnię kadr dla rasistowskiego reżimu białych Afrykanerów (niektórzy do dziś nazywają ją uszczypliwie Apartheid Inc.). Zostańmy przy stronie biznesowej. Bo tu Naspers może się pochwalić modelową wręcz ewolucją: od potentata prasowego, przez giganta telewizyjnego, po największy w Afryce (i siódmy na świecie) koncern internetowy.
Allegro wylądowało w portfelu kapsztadzkiego molocha w 2008 r. Akurat wtedy potomkowie Burów wybrali się na zakupy w naszej części Europy (kupili sobie jeszcze np. popularny komunikator Gadu-Gadu i portal Bankier.pl). Wydanie przez Naspers 1,5 mld euro na Allegro już wtedy odbiło się szerokim echem. Że u nas – to zrozumiałe. W końcu poznaniacy już wtedy byli niekwestionowanym liderem rynku e-commerce w Polsce. Głośno było też w RPA, a konkretnie na giełdzie w Johannesburgu, która przywitała zapowiedź wydania takich pieniędzy w dość odległej części świata ze sporymi wątpliwościami (cena akcji Naspersa spadła wtedy o kilka procent). Szybko się jednak okazało, że obawy były płonne, a środkowoeuropejski rynek e-handlu dalej rośnie. Na dodatek Allegro nie tylko nie oddało konkurencji ani centymetra swojej rynkowej przewagi, lecz jeszcze dorzuciło Naspersowi do portfela kolejne ciekawe spółki: porównywarkę cenową Ceneo.pl, serwisy z drobnymi ogłoszeniami otodom.pl i otomoto.pl albo operatora płatności internetowych PayU.
I pewnie by żyli długo i szczęśliwie, gdyby Naspers nie zrobił jeszcze lepszego interesu, inwestując w chiński Tencent (sieci społecznościowe, gry online, e-commerce, oprogramowanie). Na tym tle interesy w Polsce (choć też zyskowne) zeszły na drugi plan. A w końcu Naspers zdecydował się spieniężyć zainteresowanie inwestorów, którzy przecież wokół Allegro kręcili się zawsze. Tym sposobem Kapsztad z 1,5 mld euro włożonych w roku 2008 wyjął 3,2 mld dol. w roku 2016. I to jeszcze zostawiając sobie w kieszeni wspomniane PayU oraz cały rynek ogłoszeń internetowych w Polsce.
Teraz trzej nowi inwestorzy nawet nie ukrywają, że chcieliby powtórzyć dokładnie ten sam manewr. To znaczy za kilka lat odsprzedać lidera polskiego rynku e-commerce ze sporym zyskiem. W końcu dokładnie tym zajmują się fundusze typu private equity handlujące spółkami spoza giełdy (przeciętna inwestycja tego typu trwa 5–7 lat). A operujące z Londynu Permira i Cinven to doświadczeni uczestnicy tego rynku. Trzeci fundusz Mid Europa jest trochę młodszy, ale specjalizuje się dokładnie w inwestycjach w naszej części świata.
Czy Allegro da jeszcze zarobić?
– Podstawowe założenie jest takie, że kraje z tej ligi co Polska są pod względem handlu w internecie mniej więcej dekadę za rozwiniętym zachodem Europy. Za Stanami Zjednoczonymi jeszcze dalej. Przyjmując taki punkt wyjścia, można narysować imponującą perspektywę wzrostu i zmobilizować niejednego potencjalnego inwestora. A jeśli na dodatek kilku z nich wpadnie na ten sam pomysł jednocześnie, to można sobie nawet wyobrazić, że dochodzi między nimi do licytacji. W tym tkwi tajemnica tych 3,2 mld dol. zapłaconych za Allegro dziś i nadziei na jeszcze więcej za kilka lat – przekonuje Artur Kurasiński, analityk rynku e-commerce.
Do tego dochodzi gorzki skądinąd fakt, że kapitał bardzo lubi branże nowych technologii. I to nie tylko dlatego, że są nowe. – Tu się nie produkuje rzeczy namacalnych. Nie trzeba zatrudniać zbyt wielu ludzi, a potem kłopotać się z ich ewentualnym zwalnianiem. Zyski nie zależą więc tak mocno od efektywności zarządzania zatrudnieniem – mówi Łukasz Foltyn, programista i jeden ze współtwórców sukcesu Gadu-Gadu. Oczywiście ceną za tę „nieznośną lekkość” new economy są problemy w innych miejscach XXI-wiecznej gospodarki: choćby społeczne konsekwencje znikających miejsc pracy (nowi giganci internetowi przy niebotycznych obrotach tworzą ledwie ułamek miejsc pracy, które generowały firmy produkcyjne jeszcze kilka dekad temu). Jednak nawet młodość i wigor e-biznesu nie oznaczają automatycznie, że każda inwestycja na tym polu jest automatycznie wolna od ryzyka. Bynajmniej. To, że Allegro ma dziś 20 mln zarejestrowanych użytkowników i codziennie za jego pośrednictwem sprzedawanych jest 850 tys. przedmiotów, nie oznacza wcale, że firma z Poznania zawsze będzie liderem. Zagrożenie może nadejść bowiem aż z trzech różnych stron.
– Z jednej na nasz rynek coraz mocniej będzie naciskał amerykański gigant Amazon, który w tych dniach uruchomił właśnie polskojęzyczny serwis i ma u nas swoje centra logistyczne. Z drugiej rozpycha się chiński Alibaba, z którego usług Polacy w ostatnim czasie coraz częściej korzystają. W tle jest jeszcze fakt, że Polacy nie są jakimiś szalenie przywiązanymi do marki konsumentami. Dotyczy to zwłaszcza młodszego pokolenia, które nie pamięta czasów, gdy Allegro dominowało w sposób absolutny. Słychać, że dla nich marka Allegro kojarzy się raczej z miejscem, w którym ciocia i wujek handlują swoimi karmnikami. A oni sami robią zakupy raczej u gigantów – ocenia Artur Kurasiński.
Perspektywy rozwoju poznańskiej firmy to jedno. Niemniej interesująca jest jednak kwestia, jak losy Allegro wpływają dziś na polską gospodarkę i na polskie społeczeństwo? Żeby odpowiedzieć na to pytanie, trzeba spojrzeć na sprawę nieco szerzej. Bo Allegro to nie jest zwyczajna firma. Pytanie o jej los zawsze będzie namysłem nad tym, czy polska gospodarka wycisnęła, co mogła, z tzw. pierwszej fali internetowych start-upów. Było ich przecież prócz poznaniaków kilka: o2, Wirtualna Polska, Onet, Merlin, Gemius czy Gadu-Gadu. Wszystkie one jakoś tam odwoływały się do mitologii kalifornijskiej Doliny Krzemowej. Trzeba przyznać, że punkt wyjścia miały nad Wisłą niezły: niższe niż w innych branżach koszty wejścia na rynek (łatwiej przecież rozkręcić internetowy start-up, niż założyć bank albo nawet fabrykę mebli) oraz dość dobrze wykształconą – i tanią – siłę roboczą odziedziczoną po PRL (ci cenieni na świecie polscy informatycy nie rodzili się jednak na kamieniu).
Kapitał poszukiwany
Wznoszone na tym fundamencie budowle miały różne losy. Kluczowy był za każdym razem dostęp do kapitału potrzebnego na dalszy rozwój firmy. Na przykład spółka o2, założona w 1999 r. przez trzech kumpli z warszawskiej SGH (początkowo miał to być serwis dla poszukujących pracy), odrzucała kolejne propozycje wpuszczenia zewnętrznego inwestora. Zdążyła jeszcze odpalić takie hity jak serwis plotkarski pudelek.pl. W efekcie ojcowie założyciele o2 do dziś odgrywają w polskim biznesie internetowym istotną rolę. Kilka lat temu udało im się nawet przejąć (za pomocą funduszu Innova Capital) innego pioniera polskiego e-biznesu, czyli Wirtualną Polskę (od dawna należącą do France Telekom).
Taki model rozwoju był jednak wśród pierwszej fali polskich start-upów raczej rzadkością. – My mieliśmy strategię szybkiej sprzedaży. Maksimum w dwa lata. To był błąd – wspomina Łukasz Foltyn, założyciel Gadu-Gadu. Ale tłumaczy, że nie stała za ich ówczesnymi wyborami jakaś szczególna chciwość. Tylko przekonanie, że bez szybkiego zastrzyku dodatkowych pieniędzy internetowe projekty działające na bardzo konkurencyjnym rynku (znów te niskie koszty wejścia plus konkurencja dużych zagranicznych graczy) nie mają szans na szybki wzrost.
Więc sprzedawali. A to wiązało się z perspektywą utraty wpływu na rozwój firmy. Allegro poszło podobną drogą. Sam pomysł na stworzenie strony do aukcji internetowych pochodził od Arjena Bakkera. Przyjechał do Polski jako dwudziestoparolatek szukający swojego miejsca na ziemi. Znalazł je w Poznaniu, gdzie związał się z Polką Magdaleną Jezierską i prowadził m.in. hurtownie sprzętu elektronicznego. Wyłożył na start swoje 30 tys. zł. Prochu tam nie wymyślali. Od paru lat istniały już takie platformy aukcyjne, jak kalifornijski eBay czy niemieckie olando.de (dziś już go nie ma). Allegro to była raczej klasyczna „imowacja” (pojęcie wymyślone przez guru ekonomicznych badań nad innowacjami Williama Baumola). A więc skopiowanie istniejącego pomysłu i dopasowanie go do otoczenia, w którym działa przedsiębiorca. Nie ma się jednak czego wstydzić, bo według Baumola właśnie tak powstaje 90 proc. wszystkich przełomowych odkryć w biznesie.
Poznaniacy też nie przejmowali się tym, że imitują. Polski odpowiednik eBaya miał się nawet nazywać „Zatoka”. Ale ktoś już wcześniej tę nazwę sobie zarezerwował. Bakker i jego żona wzięli do współpracy 19-letniego informatyka Tomasz Dudziaka i znajomego Grzegorza Brochockiego. Do dziś w zbiorach firmy jest kultowe zdjęcie z tamtego „piwnicznego” okresu. Na pierwszym planie widać młodzieńca w pomarańczowym krawacie, jakby żywcem wyjętego z filmu o japiszonach lat 90. Na drugim ktoś bardzo podobny do Tomasza Dudziaka (choć nikt w Allegro nie chce potwierdzić, że to na pewno on) wcina nad klawiaturą kajzerkę z żółtym serem. A obok ma jeszcze drugą.
Bakker, który od początku był głównym mózgiem przedsięwzięcia, szybko zdecydował, że bez dodatkowych pieniędzy się nie obejdzie. Dlatego jeszcze w 1999 r. skontaktował się z brytyjską firmą QXL Ricardo, która akurat kupowała startujące internetowe przedsięwzięcia (to był czas tzw. bańki internetowej). Raczkujące Allegro poszło za 75 tys. dol. Niewiele. Ale w zamian założyciele dostali obietnicę, że dalej będą mogli prowadzić biznes na poziomie operacyjnym. Pieniądze od Brytyjczyków poszły na rozwój platformy. Na przykład na układ z Onetem, na którego stronie pojawiła się ikonka przekierowująca ruch do Allegro. Stopniowo strona zmieniała się z portalu aukcyjnego, na który ludzie wrzucali to, co im akurat zalegało w piwnicy, w targowisko kojarzące konsumentów z działającymi w internecie sklepami każdej branży. I ze stałymi cenami.
Zanim jednak do tego doszło, w Allegro rozgorzała ostra walka o władzę. Bakker i spółka przekonywali, że z biegiem czasu brytyjski inwestor sam wpadł w kłopoty finansowe i próbował z nich wyjść kosztem drenowania coraz lepiej idącego biznesu w Polsce. QXL Ricardo zarzucał poznańskim władzom próbę nielegalnego odbicia Allegro. I to po tym, jak Londyn wpakował w firmę kilka milionów dolarów. Batalia sądowa trwała kilka lat. Firmowa legenda głosi, że do ugody zmusił ich dopiero… eBay. Czyli spóźniony o kilka lat amerykański gigant, który zaczął snuć plany zawojowania polskiego rynku swoją globalną masą i marką prosto ze słonecznej Kalifornii. Ostatecznie eBay się jednak rozmyślił i wszedł nad Wisłę w dużo mniejszej skali, niż się w Poznaniu obawiano. A zmęczeni sporem Brytyjczycy sprzedali Allegro Naspersowi z RPA. Właśnie za wspomniane już 1,5 mld dol. A potem Naspers podziękował za współpracę ojcom założycielom. Razem z nimi z firmy odeszła większość kadry menedżerskiej, która budowała pozycję Allegro przez pierwszą dekadę istnienia. – To było jak zmiana rządu. Przychodzi nowy „premier” i czyści starą gwardię. Najpóźniej wtedy skończył się nasz pionierski etap – mówi (nie bez cienia żalu) jeden z ważnych menedżerów pierwszego Allegro.
Pracodawcy i pracownicy
Przy ocenie wpływu biznesowych projektów na gospodarkę i społeczeństwo ekonomiści pytają często: czy poza samą firmą udało się stworzyć coś jeszcze? Słowem: czy przyniosły coś więcej niż tylko osobiste zyski i poczucie sukcesu (lub porażki) dla swoich twórców? Pytanie nie jest błahe. W Ameryce podnoszą je zazwyczaj obrońcy etosu Doliny Krzemowej. Tłumaczą, że astronomiczne nieraz sumy, które trafiają na konta internetowych przedsiębiorców, stanowią paliwo dla dalszego rozwoju. Bo ci sami innowatorzy angażują się potem w nowe przedsięwzięcia albo przynajmniej poświęcają na to część zarobionego kapitału. Czy taki mechanizm zadziałał w przypadku Allegro? Do pewnego stopnia tak.
Tomasz Dudziak (ten informatyk, który na zdjęciu sprzed lat je kajzerkę z serem) po odejściu z Allegro zaczął rozwijać rynek internetowej wymiany walut. Rozkręcił serwis walutomat.pl, a dziś jest jednym z szefów Currency One. Z kolei Grzegorz Brochocki zajął się motoryzacją. Razem z kilkoma byłymi menedżerami Allegro (tymi wyrzuconymi z firmy po nastaniu Naspersa) zainwestował m.in. w serwis motsy.pl. – Jesteśmy realistami. Wiemy, że z takim gigantem jak otomoto.pl nie mamy szans. Nasz serwis chce kojarzyć ludzi zainteresowanych kupnem nowego samochodu z salonami dealerskimi. Ludzie przecież i tak szukają aut przez internet. Więc my zaoszczędzimy im konieczności jeżdżenia po salonach, porównywania i negocjowania – mówi Grzegorz Dąbkowski, jeden ze współtwórców motsy.pl, a w przeszłości dyrektor należącego do Allegro otomoto.pl. Sama firma dopiero się rozkręca. Wystartowała w sierpniu i zatrudnia ledwie kilka osób. Nawet się jeszcze nie zdecydowała, za pomocą jakiego modelu biznesowego chce zarabiać na swoim kojarzeniu kupców ze sprzedawcami.
No i jest jeszcze kwestia pracowników – to temat zbyt często przy portretowaniu spółek w polskiej debacie ekonomicznej pomijany. Allegro zatrudnia dziś 1275 osób. Jak twierdzi jej rzecznik Paweł Klimiuk, zdecydowana większość na umowach etatowych. W firmie nie ma związków zawodowych. Działa tylko tzw. reprezentacja pracowników wybierana raz na dwa lata. To oczywiście forma bardzo korzystna dla pracodawcy. Dzięki niej spełnia minimalny wymóg konsultowania się z załogą. Ale ponieważ „reprezentacja” to pojęcie spoza Kodeksu pracy, więc de facto to pracodawca decyduje o tym, jak będzie wybierana i jakie będą jej kompetencje.
– W sumie Allegro to dość typowy przykład nowej polskiej korporacji. Z jednej strony uchodzi za solidnego pracodawcę. Zwłaszcza na tle firm mniejszych i zatrudniających ludzi na bardzo niepewnych zasadach, nierzadko łamiąc prawo. Z drugiej – nie robią ani kroku przed szereg ponad to, czego wymagają od nich ustawa oraz mało propracownicze obyczaje – mówi Jarosław Urbański z działającego w Poznaniu niezależnego związku zawodowego Inicjatywa Pracownicza. No ale i Amerykanie w Dolinie Krzemowej nie rozwiązali jeszcze tego problemu.