Wydawało się, że w tym tygodniu w gospodarce widzieliśmy już wszystko: kilkunastoprocentowe spadki na giełdzie, pustoszejące biura i autobusy, ludzi wykupujących zapasy makaronu i papieru toaletowego, błyskawiczne przestawianie się firm na pracę zdalną. W piątek jednak GUS poinformował, że w lutym ceny rosły najszybciej od 2011 r. Inflacja wyniosła 4,7 proc., znacznie powyżej oczekiwań. I wyjątkowo to jedno akurat nie miało żadnego związku z epidemią koronawirusa.
Jeśli nie wirus, to co?
Lutowa inflacja to żniwo decyzji i wydarzeń z poprzednich miesięcy. Przede wszystkim wskaźnik pokazuje pełen efekt podwyżek cen prądu dla gospodarstw domowych – w styczniu nowe taryfy wchodziły w trakcie miesiąca, więc wiele osób zapłaciło za prąd tylko trochę więcej niż w poprzednim roku. Do tego doszły podwyżki niektórych taryf za gaz, a w wielu gminach opłat za odbiór odpadów i inne usługi komunalne. W rezultacie koszty utrzymania mieszkań wzrosły aż o 7,3 proc. w porównaniu do lutego poprzedniego roku i o 1,5 proc. od stycznia. Podobnie z opóźnieniem nasze portfele odczuły wzrost akcyzy na alkohol i wyroby tytoniowe – na początku roku w sklepach dostępne były jeszcze produkty z ubiegłoroczną banderolą, objęte niższą stawką.
Żywność była średnio o 7,5 proc. droższa niż przed rokiem – i nieco droższa niż w styczniu. To częściowo naturalny, sezonowy wzrost cen warzyw i owoców, ale częściowo też efekt wzrostu kosztów dla przedsiębiorców. Drożejący prąd i rosnące płace, w tym płaca minimalna, zmuszają do rewizji cenników zarówno sprzedawców żywności, jak i dostarczycieli innych produktów i usług – na tyle niskich, aby nie stracić klientów na rzecz konkurencji, ale na tyle wysokich, aby choć częściowo zrekompensować sobie spadające zyski.