Górniczym związkowcom trochę zabrakło wyobraźni, że właśnie ostatni tydzień wybrali na decydującą rozgrywkę z rządem. Wznowili działalność Międzyzwiązkowego Komitetu Protestacyjno-Strajkowego, ogłosili pogotowie strajkowe regionu śląsko-dąbrowskiego, wezwali, by na Śląsku stawił się premier. I czekali. Z doświadczenia wiedzieli, że nie ma takiej władzy, która by się nie ugięła przed górnikami. Na PiS przecież głosowali, bo obiecywał, że żadna kopalnia zamknięta nie będzie, i osobiście na Mateusza Morawieckiego, który jest dziś śląskim posłem, więc powinien się poczuć w obowiązku. Czekanie się przedłużało, a strajkowe groźby nie działały, mało kto się nimi interesował. A już na pewno nie politycy, którzy nie mieli głowy, by zajmować się czymkolwiek innym niż kryzysem rządowym. No bo kto miałby zaciągać zobowiązania na lata, skoro nie było wiadomo, co zdarzy się następnego dnia?
Afera na Nowogrodzkiej przysłoniła górników
Szczytem pecha był krytyczny moment górniczego ultimatum, który wypadł akurat w trakcie decydującego posiedzenia biura politycznego PiS. Brał w nim udział Morawiecki, więc jasne było, że na Śląsku się nie pojawi. Najbardziej zdesperowani górnicy rozpoczęli strajk pod ziemią w kopalniach Wujek i Rudna. W innych warunkach byłaby to informacja na czołówkę programów informacyjnych, a tak utonęła w powodzi zdjęć i komentarzy z Nowogrodzkiej.
Wszyscy się zastanawiają, co dalej z Ziobrą, a nie co z górnikami i górnictwem.